piątek, 10 maja 2013

trzydzieści trzy i trzy lub zadużona w... Londynie

Moja kariera w tajskiej restauracji powoli dobiega końca. Tajka tak mnie ostatnio wnerwiła, że chciałam ściągnąć fartuch i iść do domu. Powstrzymałam się jednak bo przez miesiąc uodporniłam się na jej wymysły i nauczyłam panować nad sobą. Panować na tyle aby jak najmniej się tłumaczyć, nie odzywać, nie denerwować, jednym uchem wpuścić a drugim wypuścić. We wtorek Tajka spinała rachunki i ni z tego ni z owego na blacie przed kasą znalazły się rozsypane zszywki, zapytała co to jest i skąd się wzięło. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że ja nie ruszałam ani zszywek ani zszywacza i nie wiem kto to rozsypał (najwyżej dwadzieścia sztuk - naprawdę było o co robić awanturę...) i jeśli nie wierzy proponuję aby sprawdziła nagrania z kamery. Oczywiście powiedziała, że kłamię, oszukuję i żebym się zamknęła bo ona nie ma czasu na słuchanie wyjaśnień. Stwierdziła, że nie umiem obsługiwać żadnej maszyny (zszywacz to mega skomplikowana maszyna) więc lepiej żebym niczego nie tykała gdyż marnuję jej pieniądze.
Kto dokonał haniebnego czynu? Jeśli ja to najwyraźniej mam schizofrenię i zrobiłam to nieświadomie, jeśli ona to ma alzheimera i zapomniała o wszystkim dwie minuty po.
Staram się jak mogę, robię więcej niż muszę, przyznaję się kiedy popełnię błąd i nadal jestem beznadziejna. Dziwne, że nie szuka nikogo na moje miejsce ;)

W środę pojechałam do Lądka na rozmowę kwalifikacyjną. Skończyłam o piętnastej, zrobiło się dosyć późno, więc najpewniej i tak spóźniłabym się do pracy. W powietrzu poczułam słodki zapach zemsty a ponadto zostałam omamiona perspektywą świętowania urodzin z kimś kogo coraz bardziej lubię. Przyklepałam ten piękny zbieg wszystkich okoliczności toastem z Peroni i o szesnastej napisałam Tajce jak bardzo źle się czuję i jak bardzo żałuję, że nie mogę pojawić się w restauracji. (Wiem, nie było to ani profesjonalne ani uczciwe i nie mogę się usprawiedliwiać, napiszę tylko, że nie mam wyrzutów sumienia ;))
Urodzinowy dzień miałam spędzić na "obserwacji" czyli dalszym etapie rekrutacji (wieczorny powrót do Bramley zrobił się jeszcze bardziej nieopłacalny). Miałam pewne obawy, że po niecałych pięciu godzinach snu mogę kiepsko wypaść, ale po godzinnym czekaniu na rozpoczęcie "treningu" przestałam się czymkolwiek przejmować. Wszystko wskazywało na blef pod tytułem akwizycja lub telemarketing. Normalny pracodawca nie robi spędu obserwacyjnego dla dwudziestu osób nie podając nawet szczegółów oferty. Dla zabawy zaczęłam sobie wyobrażać, że to test zachowań i wszyscy jesteśmy obserwowani przez ukrytą kamerę. Niedługo po tym do pokoju wparowali pseudo trenerzy, zabrali wszystkich w teren aby sprawdzić nasze umiejętności. Całość okazała się zwykłą akwizycją, chodzeniem od domu do domu i nakłanianiem ludzi na wsparcie Unicefu (lub innej organizacji w zależności od dnia). Obeszłam z "trenerem" jakieś dwadzieścia domów i podziękowałam.
Przez głowę przyszła mi myśl, że jak tak dalej pójdzie nie pozostanie nic innego jak pakować manatki i prosić o przebaczenie wrocławską korporację ;). Dwa głębokie wdechy, uśmiech, pierś do przodu i wracam do centrum złożyć aplikację w biurze rekrutacyjnym jednej z najlepszych sieciowych kawiarni. Dowiedziałam się, że nie mam szansy na zatrudnienie w Londynie, ponieważ początkujący pracownicy zaczynają pracę o piątej rano, dlatego wymagane jest aby mieszkali blisko. Na wyjściu zaczepił mnie jakiś chłopak dając numer telefonu do pośrednika nieruchomości. Powiedział, że jak już się przeprowadzę mam się do niego odezwać to mnie poleci do tej pracy.

Urodzinowe niespodzianki, w szczególności szampan pity o północy w parku ;), dodały mi nowych skrzydeł. Trzy miesiące w Anglii przyniosły sporo różnorodnych zwrotów akcji, z których nie wynikło nic konkretnego. W związku z tym powstały dwa nowe postanowienia. Skoro nie mam porządnej pracy, nie oszczędzam a do tego jestem o rok starsza czas na podjęcie kolejnego ryzykownego kroku i przeprowadzenia się do stolicy niezależnie od wszystkiego. Do końca weekendu jestem bardzo chora a zalecaną kuracją jest szukanie nowego pokoju i pracy w Londynie. Drugie postanowienie dotyczy odwagi. W tak poważnym wieku nie wypada się bać. Pora pozbyć się strachu przed wchodzeniem do kawiarni z pytaniem czy szukają kogoś do pracy, strachu przed tym, że sobie nie poradzę, że za słabo znam angielski i innych podobnych farmazonów czyhających w mojej głowie.
Coraz bardziej wierzę, że przyjazd na wyspy przyniesie mi coś znacznie ważniejszego niż pieniądze na podróż do Azji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz