środa, 29 maja 2013

oswajanie tygrysa vs. własne wybory

Londyńska dżungla nawet dla wprawionego tygrysa okazała się wyzwaniem. Po pierwszych dniach amoku i zagubienia udało mi się oswoić ze znaczną częścią połączeń, przynajmniej częściowo zorientować się jak dojechać w poszczególne miejsca i jak korzystać z dostępnych na przystankach i ulicach planach miasta. Miejski instynkt powoli powraca i myślę, że za dwa lub trzy tygodnie będę się tu czuła jak w domu.

Przez tydzień zdążyłam już odkryć gdzie jest najbliższy basen, najtańsze w Londynie kino, jak dojść do dwóch pięknych parków i jednego dzikiego (jak na miejskie warunki) lasu :) Wpisałam kilka wspaniale wyglądających kafejek na prywatną listę "do odwiedzenia", oprócz tego wystawy, galerie, wydarzenia.
Zdecydowanie uwielbiam Londyn. Nie przypuszczałam, że tak mnie wciągnie. Wszystko co miasto może zaoferować połączone z dobrze wpasowaną zielenią specjalnie dla ludzi nie wyobrażających sobie życia bez drzew i przyrody. Jestem w miejskim niebie ;) Kocham zatłoczone ulice, tysiące przeróżnych ludzi stanowiących wspaniałe źródło nie tylko modowej inspiracji. Każdy z innymi pomysłami w głowie, z inną ciekawą historią do opowiedzenia, innymi doświadczeniami i dążeniami. Niezwykłe miasto, niezwykli mieszkańcy. Uwielbiam zapach metra, świetne zorganizowany transport, ogrom miejsc do zobaczenia, ilość kawiarni, pubów, knajpek.

Odnośnie ludzi to poznając managerów, projektantów, producentów filmowych i przedstawicieli równie niecodziennych zawodów zaczęłam się zastanawiać nad moim zajęciem. Czy praca kelnerki to nie obciach? Czy mówiąc czym się zajmuję nie szufladkuję się do kategorii mało ambitnej, być może nie wykształconej dziewczyny, która nie ma innego wyjścia i musi obsługiwać gości. Myśl wyparowała szybko w promieniach słońca, bo przecież tylko ja wiem jaka jest rzeczywistość. Wiem w jakim kierunku idę i dlaczego jestem w tym miejscu. Moje życie, moje marzenia i moje wybory. Nie muszę się tłumaczyć, jestem szczęśliwa i tylko to się liczy. Myśl była tylko pozostałością chwastu zwanego "porównywanie się do innych", ostatnim małym korzeniem, który zapodział się wśród optymistycznych, wypełnionych radością i życiem wiosennych stokrotek.

sobota, 25 maja 2013

pudełko czekoladek

Wczoraj niespodziewanie poszłam popływać i przypomniało mi się jak będąc we Wrocławiu szukałam przyjemnego basenu, który nie byłby zatłoczony, obślizgły i spróchniały, na drugim końcu miasta, lub w którym nie puszczaliby okropnej radiowej muzyki z Beti Kozidrak na czele. Basen, w którym można odpocząć od hałasu, korporacyjnych obowiązków i zamętu w głowie. Po szczecińskim, nowiutkim i pachnącym drewnem obiekcie ciężko było mnie zadowolić. Okazało się, że w Londynie dosyć przypadkowo wynajęłam pokój blisko spełniającego moje kryteria basenu, dużego nowo zaprojektowanego parku, w niedalekiej odległości do sklepów spożywczych oraz z bardzo wygodnym połączeniem z centrum miasta. Mieszkam przy małej osiedlowej uliczce, więc jest ciszej niż w wioskowym domu w Bramley położonym przy przelotowej ulicy. A do tego udało mi się wynegocjować kontrakt na trzy miesiące, więc nie będę zobligowana mieszkać tu dłużej w przypadku jakiś nieprzewidywanych zwrotów akcji.
Wracając do tematu, rozluźniając w wodzie mięśnie po taszczeniu talerzy i bieganiu od stolika do stolika zdałam sobie sprawę z tego jak niespodziewanie znalazłam się w Londynie i w samej Anglii. Jeszcze kilka miesięcy temu nie myślałam, że wyjadę za granicę a tym bardziej na Wyspy, które kojarzyłam z przeszywającą wilgocią i szarówką. Cytując złotą myśl Foresta Gumpa "życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co Ci się trafi". Snułam plany o Azji, ale nie zamierzałam pracować poza Polską, sądziłam raczej, że zabiorę oszczędności, spakuję się i ruszę w stronę wschodzącego słońca. Kiedy przyjechałam na Wyspy nie myślałam, że zamieszkam w Londynie oraz że poznam osobę, na której coraz bardziej mi zależy. Taka czekoladka od losu.

Wszystko jest konsekwencją naszych podświadomych pragnień z czego wniosek, że pomysł wyjazdu do pracy kiełkował w mojej głowie od dawna. Pisałam już o tym i myślę, że teoria jest jak najbardziej prawdziwa. Sam fakt, że nie znalazłam jeszcze odpowiedniej pracy w biurze. Nie znalazłam, ponieważ intuicja mówi mi, że wcale nie chcę wracać do korporacji i zajmować się czymś co zupełnie mnie nie obchodzi. Interesuje mnie dostarczanie usług pod warunkiem, że przynosi ono widocznie rezultaty. Widocznym rezultatem jest na przykład zadowolona mina klienta, który wypił właśnie dobrą kawę :) A osoba na końcu linii telefonicznej, potrzebująca danej usługi tylko dlatego, że jest to część jej pracy? W natłoku zajęć czeka sfrustrowana na dostawę, naprawę czy serwis i poganiana przez wskazówki zegara nakręca kolejne osoby.
Cieszę się, że pracuję w kawiarni. Nie jest prosto, ponieważ oprócz kelnerowania muszę też myć naczynia, sztućce, sprzątać, parzyć kawę i przygotowywać tosty. Jednak kiedy przypomnę sobie napięcie i brak satysfakcji jakie czułam pracując w biurze doceniam nawet mycie tych cholernych talerzy ;)
W tym tygodniu po prostu padam z nóg, ale z każdym dniem idzie mi lepiej i coraz bardziej przyzwyczajam się do nowego trybu życia. Trybu, w którym nie ma czasu na sen czy załatwienie przyziemnych spraw. Galopując po Londynie nabieram pewności, że przeprowadzka była dobrym pomysłem :)
Życie pokaże jaką czekoladkę wyciągnę w następnej kolejności.

piątek, 17 maja 2013

Smile executive lub wizje kawiarniane

Coraz częściej mam ochotę na zaprzestanie wysyłania aplikacji do biur. Jestem już tym zmęczona, ciągle wysyłam, spędzam kilka godzin dziennie na szukaniu i aplikowaniu na różne pozycje związane z obsługą klienta a efektów jak widać nie ma. Odzew jest, ale nie z firm, do których wysyłam a ze strony agencji pośredniczących odnajdujących mój profil na różnych portalach internetowych. W szczególności na Linkedin, na który wśród angielskich rekruterów panuje straszna moda a wręcz uzależnienie.
Po weekendzie, jeśli nie oddzwonią do mnie z firmy, z którą rozmawiałam parę dni temu wpiszę do Linkedin, że obecnie pracuję na stanowisku Smile Executive konfrontując marzenia z rzeczywistością. Próbuję sklecić jakieś zgrabne podsumowanie mojej aktywności zawodowej, jednak, nie czując ekscytacji na myśl o rozwiązywaniu czyichś problemów przez telefon lub maila, nie będę autentyczna pisząc jak to pragnę rozwijać się w obsłudze klienta. Znowu odzywa się głos intuicji (lub odwieczna próba dodania teorii do otaczających okoliczności przyrody), który mówi, że powinnam odpuścić. Skoro jestem zadowolona jako kelnerka i mam nadzieję na jeszcze większą satysfakcję w nowej kawiarni to po co znowu tracić nerwy ślęcząc osiem godzin przed kompem. Jeśli wytrzymam ostatecznie długo to w przyszłości mogę zostać managerem czyjejś kawiarni a na koniec otworzyć własną. To jest naprawdę pasjonująca wizja i lepiej byłoby się jej trzymać a nie robić coś wbrew sobie.
Oglądam mnóstwo filmików o parzeniu kawy, żeby chociaż w teorii nauczyć się jak robić pyszną prawdziwą kawę i nie mogę się doczekać kiedy zastosuję tą wiedzę w praktyce :)

Wczoraj powiedziałam Tajce, że w sobota będzie moim ostatnim dniem pracy. Wściekła się oskarżając mnie o brak moralności i zasad mówiąc, że powinnam uprzedzić ją dwa tygodnie przed. Mało mnie to obeszło, po pierwsze nie mam umowy, nie płaci za mnie podatków, dostaję stawkę mniejszą niż minimalna krajowa a na dodatek przez ponad miesiąc nie usłyszałam ani jednego dobrego słowa, same wrzaski i ciągłe niezadowolenie.  Nawet dochodzący kelnerzy i kelnerka powiedzieli, że widać jak się staram ale wiedźma dostrzega same błędy. Dzisiaj pewnie będzie miała focha i nie odezwie się do mnie ani słowem. Na szczęście przez te dwa wieczory pracuję z bardzo sympatyczną Polką, więc nie będę musiała zwracać uwagi na czarownicę. Oby mi tylko zapłaciła, bo szkoda byłoby stracić sto czterdzieści funtów.

W niedzielę przeprowadzka do Londynu. Sto procent ekscytacji :)



wtorek, 14 maja 2013

pasje i uspokojenia

Parę lat temu przeczytałam, że pasja jest domeną mężczyzn. Od zarania dziejów musieli oni koncentrować się na konkretnej czynności jaką jest łapanie zwierza podczas gdy zadaniem kobiet była opieka i dbanie o otoczenie. Kobieta musiała mieć oczy dookoła głowy żeby wiedzieć co dzieje się z dziećmi i innymi członkami plemienia, zajmowała się ciągłą koordynacją. Mając na uwadze opiekę nie mogła pozwolić sobie na wyłączenie się na chwilę, znalezienie swojej przestrzeni i pochłonięcie w jednej czynności. Współczesnym kobietom powtarza się aby znalazły czas tylko dla siebie, aby tak jak mężczyźni udały się do jaskini albo na skraj lasu i zajęły czymś co je fascynuje, odkrywając i zgłębiając swoją pasję. I co robią współczesne babeczki? Na czym spędzają czas tylko dla siebie? Chodzą do fryzjera, na paznokcie, na spotkanie ze znajomymi, ewentualnie na zakupy lub gotują obiad. Szczerze mówiąc nie znam dziewczyny, która miałaby prawdziwą pasję i regularnie się jej oddawała a przy tym miała dużą wiedzę na dany temat.

Przeglądając oferty pracy co chwila pojawia się wymóg "must be passionate about...". Idealny kandydat będzie zafascynowany tym czym się zajmuje, praca ma być jego pasją i namiętnością. Szczerze mówiąc zawsze zazdrościłam ludziom, którzy odnajdują pasję w pracy. Wierzą w to co robią, poświęcają swój czas aby być coraz lepszym. Interesują się swoją branżą, czytają, dokształcają się, widzą w tym sens. Wzorem godnym naśladowania jest dla mnie moja mama, która od ponad trzydziestu lat wykonuje swoją pracę z tym samym zaangażowaniem i pasją. Jest jedną z niewielu znanych mi osób, które uwielbiają swoją pracę. Jest nauczycielką, która do pracy przynosi serce i ogrom wiedzy za co dzieci ją kochają. Gdyby wynagrodzenie było adekwatne do poświęcenia wówczas mama byłaby milionerem. Może nie jest to klasyczny przykład "kariery" w szczurzym tego słowa znaczeniu, ale przecież każdy ma inne zadania do wykonania i rodzaj zajęcia nie ma tu znaczenia.
To jeśli chodzi o pasję w pracy, a poza pracą? Kawałek życia spędziłam z chłopakiem zafascynowanym muzyką. Słuchał muzyki w każdym możliwym momencie, mnóstwo czasu poświęcał na odkrywania nowych twórców, na ściąganie, przesłuchiwanie i miksowanie swoich kawałków. Był przy tym chodzącą encyklopedią gatunków i twórców. Naprawdę godne podziwu. Jednak nie przychodzi mi do głowy żadna dziewczyna, która mogłaby posłużyć za przykład. Czyżby prehistoryczne zwyczaje tkwiły w nas tak głęboko?

Od dawna się nad tym zastanawiam. Próbuję znaleźć coś co mnie zafascynuje, pochłonie na tyle żebym chciała poświęcić większość swojego wolnego czasu i koncentrować się na poszerzaniu wiedzy w tej dziedzinie. Tylko co wybrać skoro wokół tyle ciekawych tematów? Interesuje mnie mnóstwo wątków, ale nie potrafię wybrać jednego lub dwóch, w których chciałabym się zanurzyć. Wszystko równa się nic, trochę jak z językami, znam trzy, ale żaden na zadowalającym mnie poziomie. Czy naprawdę jestem przypadkiem beznadziejnym błąkającym się po omacku w poszukiwaniu hobby?

Weźmy na przykład podróżowanie. Czy podróżowanie można nazwać pasją? Skoro czuję ogromną ekscytację za każdym razem gdy wsiadam do pociągu? Skoro jestem w stanie poświęcić inne przyjemności żeby zebrać pieniądze na wyjazd? Skoro stawiam sobie cel i do niego dążę? Wymarzyłam sobie podróż do Azji, więc mimo braku pracy wypadałoby rozpocząć układanie trasy. Ostatnio sprawdziłam temperatury i okazało się, że najlepiej będzie jechać wiosną 2014. Dobrze się składa biorąc pod uwagę moje perypetie z pracą. Mam nadzieję, że wytrzymacie do wiosny i poczekacie na relacje z podróży. W końcu czas tak szybko upływa, że nawet nie zdążymy się obejrzeć a będę wklejać zdjęcia z Chin ;)
Dochodzę też do wniosku, że moją pasją jest Zmiana. Pewnie z tego względu nie potrafię konsekwentnie trzymać się jednego wątku. Moja siostra uczy się od trzech lat niemieckiego i niedługo będzie znała go lepiej niż autorka tego bloga, która ciągle zmienia koncepcje. Ostatnio była moda na francuski, teraz myśli już o włoskim ;). Pociągi, przeprowadzki, ruch, odkrycia, nowe miejsca, nowi ludzie, nowe doświadczenia. Zmiana to porcja adrenaliny, której potrzebuję, taki rodzaj pasji ;)

Pasje i uspokojenia. Może pora się uspokoić, zaakceptować swoją naturę i nie szukać niczego na siłę. Przecież można mieć kilka mniejszych zainteresowań do których wraca się z różną częstotliwością i zaangażowaniem. Może genialni ludzie mają jedną pasję, ludzie bez pasji oglądają seriale a cała reszta wbija zęby w różne owoce, odgryza po kawałku ciągle szukając swojego ulubionego smaku.
Czego aktualnie próbujecie? Do jakich smaków najczęściej wracacie?

poniedziałek, 13 maja 2013

City Tiger lub jak tygrys stał się aniołem

W niedzielę pobiłam rekord gubienia się. Zazwyczaj bez problemu znajduję drogę i często chwalę się dobrą orientacją w terenie, jednak wczoraj mój zmysł zapomniał wysiąść z pociągu, został na stacji Waterloo a ja kompletnie się zagmatwałam. Szukałam pięciu różnych miejsc (cztery mieszkania i kawiarnia) i za każdym razem błąkałam się bezradnie sądząc, że już nie dotrę do celu. Przed wyjazdem nie sprawdziłam dokładnie dojazdów, nie przerysowałam sobie planu tylko orientacyjnie zerknęłam na najbliższe stacje metra. Na maps.google wszystko wydawało się być tak blisko siebie. Miejski tygrys jeszcze nigdy nie był tak zdezorientowany i zrozpaczony. Duma nie pozwala mu pytać o drogę, poza tym i tak nie wierzy, że ludzie mogą go właściwie pokierować.
Przeszłam pół Londynu, przejechałam z centrum na północ, z północy na południe a z godziny na godzinę szło mi coraz gorzej. Zmęczenie i bezradność powodowały, że znalezienie każdego następnego miejsca zajmowało dłużej niż zakładałam. Do ostatniego pokoju dotarłam z dwugodzinnym opóźnieniem co dla osoby, która nie znosi się spóźniać, pytać o drogę i gubi się raz na kilka lat jest prawdziwą katastrofą.
Obejrzałam pokoje i przed północą (kiedy w końcu dotarłam do domu, sprawdziłam możliwe połączenia z każdej lokalizacji i obmyśliłam wady i zalety) zdecydowałam się na nowiutki, pachnący i komfortowy pokój blisko parku, z dobrym dojazdem i w całkiem przyjemnej okolicy. Minus jest jeden, dziewięćdziesiąt funtów więcej od najtańszej opcji. Można jednak uznać, że zaoszczędziłam ;) bo pięćset funtów za pokój na skraju pierwszej strefy i w dobrych warunkach to niezły biznes. Dla porównania ceny pokoju w podlondyńskich miastach i miasteczkach (na przykład w takim niewyraźnym Guildford czy bezskładnym Woking) wahają się między czterema lub pięcioma stówami a przecież trzeba jeszcze doliczyć koszt przejazdów do Londynu. Taka ze mnie bizneswoman ;) No dobrze, może lekkomyślnym jest decydować się na droższy pokój nie mając porządnej pracy, jednak czułam, że przesiadki, brak drzew i oddalenie od innych atrakcji szybko mogą zamienić londyńską przygodę w londyński koszmar. Ostatecznie znajdę coś tańszego.
W środku dnia dotarłam do kawiarni a właściwie knajpki o przyjemnej nazwie Curved Angel Cafe. Wesoły właściciel przywitał mnie szczerym uśmiechem, pożartował, powiedział jak wygląda praca. Goście wyluzowani, zadowoleni, przyjemna i bezstresowa atmosfera. Żadnych dąsów albo wrzasków. W tygodniu będą pracowały dwie kelnerki, w weekend jedna, wszystkie Polki, ponieważ właściciel najwyraźniej ma do nich słabość (który zdrowy na ciele i umyśle mężczyzna nie ma do nas słabości ;)). Tym sposobem w niedzielę przeprowadzam się do Londynu a w poniedziałek zaczynam pracę zaokrąglonego anioła ;). Na razie siedem godzin dziennie od poniedziałku do piątku. Pieniądze mizerne, ale wierzę, że jest to krok w dobrym kierunku, obym się tylko zanadto nie zaokrągliła ;).
Fortune favours the brave, takie hasło mignęło mi dzisiaj przez szybę kiedy wracałam z wizyty u siostry. Los sprzyja odważnym i tego się trzymajmy.

piątek, 10 maja 2013

trzydzieści trzy i trzy lub zadużona w... Londynie

Moja kariera w tajskiej restauracji powoli dobiega końca. Tajka tak mnie ostatnio wnerwiła, że chciałam ściągnąć fartuch i iść do domu. Powstrzymałam się jednak bo przez miesiąc uodporniłam się na jej wymysły i nauczyłam panować nad sobą. Panować na tyle aby jak najmniej się tłumaczyć, nie odzywać, nie denerwować, jednym uchem wpuścić a drugim wypuścić. We wtorek Tajka spinała rachunki i ni z tego ni z owego na blacie przed kasą znalazły się rozsypane zszywki, zapytała co to jest i skąd się wzięło. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że ja nie ruszałam ani zszywek ani zszywacza i nie wiem kto to rozsypał (najwyżej dwadzieścia sztuk - naprawdę było o co robić awanturę...) i jeśli nie wierzy proponuję aby sprawdziła nagrania z kamery. Oczywiście powiedziała, że kłamię, oszukuję i żebym się zamknęła bo ona nie ma czasu na słuchanie wyjaśnień. Stwierdziła, że nie umiem obsługiwać żadnej maszyny (zszywacz to mega skomplikowana maszyna) więc lepiej żebym niczego nie tykała gdyż marnuję jej pieniądze.
Kto dokonał haniebnego czynu? Jeśli ja to najwyraźniej mam schizofrenię i zrobiłam to nieświadomie, jeśli ona to ma alzheimera i zapomniała o wszystkim dwie minuty po.
Staram się jak mogę, robię więcej niż muszę, przyznaję się kiedy popełnię błąd i nadal jestem beznadziejna. Dziwne, że nie szuka nikogo na moje miejsce ;)

W środę pojechałam do Lądka na rozmowę kwalifikacyjną. Skończyłam o piętnastej, zrobiło się dosyć późno, więc najpewniej i tak spóźniłabym się do pracy. W powietrzu poczułam słodki zapach zemsty a ponadto zostałam omamiona perspektywą świętowania urodzin z kimś kogo coraz bardziej lubię. Przyklepałam ten piękny zbieg wszystkich okoliczności toastem z Peroni i o szesnastej napisałam Tajce jak bardzo źle się czuję i jak bardzo żałuję, że nie mogę pojawić się w restauracji. (Wiem, nie było to ani profesjonalne ani uczciwe i nie mogę się usprawiedliwiać, napiszę tylko, że nie mam wyrzutów sumienia ;))
Urodzinowy dzień miałam spędzić na "obserwacji" czyli dalszym etapie rekrutacji (wieczorny powrót do Bramley zrobił się jeszcze bardziej nieopłacalny). Miałam pewne obawy, że po niecałych pięciu godzinach snu mogę kiepsko wypaść, ale po godzinnym czekaniu na rozpoczęcie "treningu" przestałam się czymkolwiek przejmować. Wszystko wskazywało na blef pod tytułem akwizycja lub telemarketing. Normalny pracodawca nie robi spędu obserwacyjnego dla dwudziestu osób nie podając nawet szczegółów oferty. Dla zabawy zaczęłam sobie wyobrażać, że to test zachowań i wszyscy jesteśmy obserwowani przez ukrytą kamerę. Niedługo po tym do pokoju wparowali pseudo trenerzy, zabrali wszystkich w teren aby sprawdzić nasze umiejętności. Całość okazała się zwykłą akwizycją, chodzeniem od domu do domu i nakłanianiem ludzi na wsparcie Unicefu (lub innej organizacji w zależności od dnia). Obeszłam z "trenerem" jakieś dwadzieścia domów i podziękowałam.
Przez głowę przyszła mi myśl, że jak tak dalej pójdzie nie pozostanie nic innego jak pakować manatki i prosić o przebaczenie wrocławską korporację ;). Dwa głębokie wdechy, uśmiech, pierś do przodu i wracam do centrum złożyć aplikację w biurze rekrutacyjnym jednej z najlepszych sieciowych kawiarni. Dowiedziałam się, że nie mam szansy na zatrudnienie w Londynie, ponieważ początkujący pracownicy zaczynają pracę o piątej rano, dlatego wymagane jest aby mieszkali blisko. Na wyjściu zaczepił mnie jakiś chłopak dając numer telefonu do pośrednika nieruchomości. Powiedział, że jak już się przeprowadzę mam się do niego odezwać to mnie poleci do tej pracy.

Urodzinowe niespodzianki, w szczególności szampan pity o północy w parku ;), dodały mi nowych skrzydeł. Trzy miesiące w Anglii przyniosły sporo różnorodnych zwrotów akcji, z których nie wynikło nic konkretnego. W związku z tym powstały dwa nowe postanowienia. Skoro nie mam porządnej pracy, nie oszczędzam a do tego jestem o rok starsza czas na podjęcie kolejnego ryzykownego kroku i przeprowadzenia się do stolicy niezależnie od wszystkiego. Do końca weekendu jestem bardzo chora a zalecaną kuracją jest szukanie nowego pokoju i pracy w Londynie. Drugie postanowienie dotyczy odwagi. W tak poważnym wieku nie wypada się bać. Pora pozbyć się strachu przed wchodzeniem do kawiarni z pytaniem czy szukają kogoś do pracy, strachu przed tym, że sobie nie poradzę, że za słabo znam angielski i innych podobnych farmazonów czyhających w mojej głowie.
Coraz bardziej wierzę, że przyjazd na wyspy przyniesie mi coś znacznie ważniejszego niż pieniądze na podróż do Azji.

czwartek, 2 maja 2013

Londyn woła coraz głośniej

Będąc jeszcze w Polsce oraz krótko po przylocie do Anglii wiele osób mówiło mi, że przeprowadzka do Londynu nie jest dobrym pomysłem. Mówili, że to bardzo drogie miasto, że traci się po trzy godziny dziennie na dojazdy, że będę się gnieździć w jakieś norze dzieląc mieszkanie z dziesięcioma współlokatorami. Część z tych przestróg na pewno jest prawdziwa, inna część zależy pewnie od szczęścia, coś mi jednak mówi, że sama powinnam się przekonać jak wygląda rzeczywistość. Odważyć się i spróbować. Przecież życie to nieustająca metoda prób i błędów, dążenie za głosem intuicji a nie trzymanie się wytartego przez innych szlaku.
Przekalkulowałam (pewnie za bardzo optymistycznie), że przy dobrych wiatrach czyli pracując na pełen etat za minimalną stawkę i po opłaceniu rachunków nadal powinno mi zostać więcej niż mam w tym momencie. Obecnie płacę stosunkowo niewiele za pokój, ale pracuję tylko dwadzieścia pięć godzin w tygodniu i wydaję dużo na londyńskie wycieczki.
Za przeprowadzką przemawia jeszcze jeden (co najmniej jeden) argument. Siedzenie w jakiejś małej angielskiej mieścinie jest zdecydowanie za mało ambitne. Skoro daję sobie radę u wiecznie wrzeszczącej Tajki to poradzę sobie w stolicy. Do stracenia mam najwyżej trochę oszczędności, ale już raz przekonałam się, ze wybór podyktowany wyłącznie zyskiem materialnym nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem. Oprócz odkładania na Azję, dobrze byłoby znaleźć zajęcie, które będzie przynosić mi radość i satysfakcję.


Ps. Pierwszy maja zakończył się średnio pomyślnie. Robiąc w pośpiechu kawę źle zakręciłam wajchę w ekspresie, jeden ząbek nie wszedł w odpowiednie miejsce, wajcha się zablokowała i mimo wielu prób nie dało się jej odkręcić. Tajka, która przez dwadzieścia lat pracy w tym biznesie nie posiadła jeszcze umiejętności kontrolowania swoich odruchów prawie zrzuciła całą maszynę ze złości. Gdyby mogła to pewnie by mnie pobiła.
Wcześniej dostałam maila z firmy faworytki (tj. z Siemensa), z informacją, ze niestety wybrali kogoś innego, co ostatecznie jest dobrą wiadomością. Obawa zapętlenia się ponownie w korporacyjny wir jak zwykle okazała się niepotrzebna.

Z każdym dniem przejmuję się mniej, rozkminiam mniej, uodparniam się i nabieram dystansu. Z każdym dniem bardziej doceniam wszystkie nowe doświadczenia.

środa, 1 maja 2013

niech żyje pierwszy maja

Maj, mój ulubiony miesiąc. Kwitnące magnolie na tle błękitnego nieba, kolorowe tulipany, ciepłe promienie słońca, całe mnóstwo polnych kwiatów, zieleń i jeszcze więcej zieleni.
Biegnąc rano wzdłuż dzikiego kanału, wśród drzew a później przez pole podziwiałam jak szybko wszystko rozkwitło i jak zrobiło się pięknie. Jeszcze parę tygodni temu nie było nawet pąków, trawy miały pożółkły i wysuszony kolor, drzewa straszyły pustymi konarami a teraz wszystko tryska życiem i wije się ku słońcu. Coś wspaniałego. Jak dobrze, że w tym roku nie przegapię wiosny.
Rok temu byłam tak skoncentrowana na nowej pracy i przystosowaniu się do nowego miasta, że nawet nie zauważyłam jak przekwitły kasztany i bzy. Mieszkałam w okropnej betonowej dzielnicy Wrocławia otoczona przez przebrzydłe akacje, iglaki i żywopłoty. Nawet nie pamiętam co robiłam tego dnia. Może za rok też nie będę pamiętać dzisiejszego rozpoczęcia maja, ponieważ nie mam w planach nic specjalnego a za parę godzin idę do pracy. Jednak jedno jest pewne, w tym roku maj i wiosna nie umkną mojej uwadze. Mam mnóstwo czasu na zachwyt i pochłanianie majowych zapachów.
 
Przy okazji majowej radości przypomniały mi się pierwszomajowe pochody. Tak naprawdę pamiętam tylko jeden bo raczej nie brałam udziału w innych. Nie wiedziałam zupełnie o co chodzi, ale cieszyłam się z szeleszczących na wietrze papierowych chorągiewek, które parę dni wcześniej robiliśmy na lekcji. (Założę się, że dwadzieścia pięć lat później kawałek bibułki na patyku nadal sprawiłby mi taką samą radość :) Nic się w tej kwestii nie zmieniłam). Oprócz chorągiewek pamiętam jeszcze czarną od brudu szyję naszej sąsiadki stającą parę metrów przed nami. Dodam tylko, że sąsiadka nie była robotnicą, która zeszła z pola aby uczcić święto pracy. Była starszą o parę lat uczennicą, uczuloną najwyraźniej na wodę.

Jeśli o święcie pracy mowa to ja nadal świętuję odpoczywając przez większość dnia. Jak nie trudno się domyślić nie przyjęłam stanowiska pod Oksfordem natomiast z drugiej firmy nie dostałam jeszcze odpowiedzi. W międzyczasie miałam kilka telefonów, z których nie wynikają na razie żadne konkrety. Pracuję u Tajki walcząc od ponad tygodnia o otrzymanie wypłaty za dziesięć dni na stanowisku kłamcy. Jaka pozycja taki pracodawca, okłamali mnie, że pieniądze zostały wysłane w poniedziałek dwudziestego drugiego i powinny dotrzeć do piątku. Idą zapewne przez Kamczatkę, stąd takie opóźnienie...
Po kolejnym przedłużonym weekendzie w Londynie daję sobie maksymalnie dwa tygodnie na znalezienie nowej pracy. Jeśli nic nie znajdę zamieniam chorągiewkę na cv i rozpoczynam tour de cafe czyli majowy pochód po londyńskich kawiarniach.
O pracy można pisać wiersze, można pracę świętować, można ją opijać, lubić albo nie znosić jednak najlepiej ją po prostu mieć.