czwartek, 25 kwietnia 2013

zdrowo, pysznie, organicznie

Realizacja postanowienia aby zdrowo się odżywiać nie do końca mi wychodzi. Nie jem fast foodów, ale za to po dwóch lub trzech tygodniach cukrowej przerwy wróciłam do jedzenia słodyczy. Oprócz słodyczy jem właściwie nic albo jakieś przypadkowe rzeczy. Ciągle liczę na to, że w końcu wszystko się wyklaruje i będę mogła zacząć normalne funkcjonowanie.
Mam już co prawda pieprz i olej, ale niewiele więcej ;)  Przeprowadzając się do Bramley byłam przekonana, że wkrótce poprawię swoje jedzeniowe nawyki, zacznę gotować i jeść zdrowo. Jak wiadomo najpierw pracowałam od rana do wieczora a później rzuciłam pracę i powróciłam do stanu zawieszenia kontynuując wegetację. Troszkę oczywiście przesadzam, mniej więcej raz w tygodniu jem coś pysznego, przy okazji wyjazdów do Londynu.
W Anglii podoba mi się łatwy dostęp do zdrowych produktów, więc jak już się ustatkuję (kiedy to będzie?) dbanie o prawidłowe odżywianie będzie całkiem proste. Wszystko jest dokładnie oznaczone, od ilości kalorii (chociaż tych aktualnie nie liczę) po pochodzenie.  Z łatwością (w każdym nawet małym osiedlowym sklepie) można znaleźć między innymi:
-  jajka od kury z wolnego wybiegu (kura prezentująca na wybiegu najnowszą wiosenno –letnią kolekcję od Chanel ;) ) ,
- produkty z logo fair trade (kawa, herbata, czekolada wyprodukowane zgodnie z zasadami handlu wspierającego lokalne społeczności, dbając o ich prawa i godziwe wynagrodzenie)
- produkty z logo Rainforest Allianse (pochodzące z legalnych źródeł i upraw pod które nie były wycinane lasy tropikalne)
- organiczne masło i mleko
- produkty farm ekologicznych i etycznie traktujących zwierzęta (akurat nie jem mięsa, ale szukałam z ciekawości oznaczeń)
Nie wiem ile w tym wszystkim prawdy a ile oszustwa, stuprocentowej pewności nie ma nigdy jednak warto w coś wierzyć. Ja wierzę, że takie certyfikaty coś znaczą i nie są rozdawane bez dokładnego skontrolowania. Wierzę, że kupując sprawdzone produkty mamy wpływ na nasze środowisko a przede wszystkim mamy wybór i świadomie możemy decydować o tym co jemy. Niezależnie od powodów warto myśleć przed włożeniem czegoś do koszyka.
Za to lubię Anglię. Okazuje się, że produkty dobrej jakości nie są dużo droższe niż te „zwykłe”,  czasami  kosztują tyle samo. Tym łatwiej sięgnąć po coś wartościowego.
Tymczasem moja półka w lodówce prezentuje się tak organicznie że aż przejrzyście:


kalejdoskop oraz ogólne lenistwo

Zabawne jak wszystko niespodziewanie i szybko się zmienia. Przeczytałam kilka poprzednich postów, szczególnie tych o poszukiwaniu pracy i naprawdę nie wiem czemu tyle myślę skoro wszystko dobrze i samo się układa. Za mną sporo różnych rozmów, najwięcej tych telefonicznych, dużo opcji i jeszcze więcej wysłanych cv. Trochę szkoda, że nie liczyłam wszystkich złożonych aplikacji.
Dzisiaj nieoczekiwanie miałam dwa kolejne telefony (w końcu jakaś praca w Londynie). W pierwszej dużo tłumaczenia z angielskiego na niemiecki więc podziękowałam a w drugiej call center rozwiązujące problemy administracyjne i posprzedażowe. Nie tak źle, ale przeczytałam mnóstwo negatywnych opinii na temat działania tej firmy co może skutkować zawsze niezadowolonymi klientami. Lepiej się w to nie pakować, chyba że dla sportu pojadę w piątek na test i spotkanie.
Mam jednak nadzieję, że jutro otrzymam decyzję w sprawie wtorkowej rozmowy i moje pracowe rozkminy nareszcie się skończą.

Co chwilę zaczynam coś nowego, szukam pracy, czekam na wyniki, podczas czekania wracam do różnych pomysłów związanych ze zdjęciami, po siedemnastej zaczynam pracę, po niej nie mogę spać więc przesiaduję do późna, w dzień nie mogę się skoncentrować bo odświeżam skrzynkę i myślę czy ktoś do mnie nie dzwonił a telefon był poza zasięgiem. Jednym słowem jedno wielkie lenistwo i przepuszczanie czasu przez palce. Naprawdę chodzenie do normalnej pracy pozwala na lepszą organizację. Za parę dni mój ukochany maj a ja jeszcze nic konkretnego w tym roku nie zdziałałam. Dobrze, że chociaż biegam w miarę regularnie. A właśnie, co się stało z moim planem wstawania o szóstej? Po rzuceniu pracy kłamcy byłam tak wypompowana psychicznie, że po prostu musiałam odreagować i spać tak długo jak chcę.

Z drugiej strony, czy przez średnio czterdzieści lat od skończenia studiów do emerytury nie można zrobić sobie paru miesięcy przerwy? Podejrzewam, że jeszcze zdążę się napracować ;) Bardziej martwi mnie marnowanie czasu poza pracą, który mogłabym wykorzystać na naukę nowych rzeczy a nie zapętlanie myśli. Tak, tak, obiecuję poprawę tylko jeszcze pomyślę o Oksfordzie ;)

środa, 24 kwietnia 2013

o ryzyku i podchodach

Dzisiaj z samego rana byłam na kolejnej rozmowie i tak naprawdę nie wiem jak mi poszło. Teoretycznie dobrze, trzydzieści minut zamiast sześćdziesięciu, standardowe pytania, całkiem miło i bezstresowo. Trzy młode dziewczyny z czego tylko jedna Angielka. Tak się zastanawiam czy nie powiedziałam jakiś bzdur. Pewnie wypadłabym lepiej gdybym się wyspała. Zachciało mi się jednak włóczyć dwa dni po Londynie, wróciłam wieczorem i jakoś nie zdążyłam się wyspać do szóstej rano. Co ma być to będzie. Mam nadzieję, że jutro będę wiedziała coś więcej. W przeciwnym razie trzeba będzie podjąć ryzyko i powiedzieć firmie spod Oksfordu, że potrzebuję jeszcze kilku dni na podjęcie decyzji. Ryzyko takie, że nie będą chcieli czekać. Jednak to i tak lepsze rozwiązanie niż postawić wszystko na jedną kartę i zrezygnować jutro z tego stanowiska.

W najgorszym przypadku, tj. gdybym odrzuciła jedną ofertę a drugiej nie dostała, będę nadal pracować u wiedźmy i szukać czegoś nowego. Wolałabym jednak tego uniknąć, po pierwsze czas zacząć zarabiać pieniądze a po drugie podobno jest kryzys, więc nie ma co wybrzydzać.

Nie ma co się martwić na zapas. Już raz przejmowałam się przeprowadzką do Peterborough po czym okazało się, że headhunter to bardzo mało profesjonalny osobnik. Zakładając, że oferta istniała (i nie była wymyślona jako pretekst spotkania), londyński łowca głów nie zrobił nic, żeby dowiedzieć się o szczegóły i mnie polecić, ponieważ "mnie polubił i nie chciał żebym wyjeżdżała tak daleko". Bez komentarza...
Trafiam od czasu do czasu na takie dziwne przypadki. Taki oto przykład: Współlokator, od którego wynajmuje pokój ciągle prawi mi komplementy, więc zaczęłam go unikać aby nie psuć atmosfery. Udaje super dobrego i zainteresowanego. Może i jest z natury dobry, ale założę się, że gdybym miała garbaty nos a na nim purchawki niczym Hogata pewnie siedziałby w pokoju i nie wymyślał. W czwartek pojechał gdzieś na tydzień. Zostawił mi kwiaty, list i jeszcze pieniądze z dopiskiem żebym spędziła miło weekend. Co też niektórym przychodzi do głowy. Kryzys wieku średniego poprzestawiał mu klepki?  Znowu szkoda energii na komentarz. Pójdę lepiej odespać niedzielno-poniedziałkowy weekend zostawiając wam niestandardowy Londyn w tle.
 


piątek, 19 kwietnia 2013

na służbie u czarownicy i deser niespodzianka

W poniedziałek pojechałam na umówioną rozmowę kwalifikacyjną do firmy w Abingdon pod Oksfordem. Nie pamiętam kiedy nazwałam kogoś przemiłym, ale w przypadku timlidera oraz haerki, z którymi się spotkałam, takie określenie jest jak najbardziej trafne. Rozwiązałam jedno zadanie, zadali mi kilka pytań o doświadczenie, o przykładowe sytuacje odzwierciedlające moje umiejętności, o to co według mnie oznacza dobrą usługę i po czterdziestu minutach mogłam ruszać na zwiedzanie Oksfordu. Firma mieści się w parku technologicznym, w pachnącym jeszcze nowością budynku. Biuro to tak zwana otwarta przestrzeń, ale cicha i jasna co często się nie zdarza. Nie zauważyłam przestraszonych twarzy lub ukrytych kamer. Myślę, że mogłoby to być całkiem przyjemne miejsce pracy. Głównym zadaniem na tym stanowisku jest wprowadzanie zleceń a także dbanie o właściwe zamówienia. Minusy: niemiecki klient czyli dodatkowy stres dla mojej przewrażliwionej na błędy głowy, daleko od Londynu bo godzinę jazdy pociągiem (przy założeniu opcji, że mieszkam w Oksfordzie a nie w Abingdon).
Zgodnie z przewidywaniami w Oksfordzie napotkałam na studentów, przystojnych studentów, studenta z torbą od Louis Vuitton (podłość ludzka nie zna granic ;)), ładne studentki oraz turystów i kilku ciekawych profesorów. Jednym słowem cała brygada pięknych i mądrych ludzi z najróżniejszych zakątków świata. Miasto jest przepełnione pięknymi budynkami uniwersyteckimi, ma sporo zieleni (między innymi ogród botaniczny, i duży park akademicki) oraz kilka ciekawych kafejek. Wspaniale byłoby tam studiować, ale czy mieszkać? Przypomniałam sobie uczucie wyalienowania, które doskwierało mi przez większość czasu spędzonego we Wrocławiu. Całkiem podobny klimat, studenci świetnie bawiący się w swoim towarzystwie, turyści na wakacjach i ja, bez znajomych i bez celu. Duże uproszczenie, ale tak to mniej więcej wyglądało.
Oczywiście znowu martwię się na zapas i obmyślam jakby to było gdybym tam mieszkała. Muszę to przemyśleć, ponieważ okazało się, że bardzo dobrze wypadłam na rozmowie, spodobałam się jako osoba i potencjalny członek zespołu. Wczoraj miałam kolejny etap rekrutacji czyli test telefoniczny po niemiecku. Najpierw krótka rozmowa a później napisanie maila z zażaleniem. Jutro ma być podjęta decyzja, ale od agentki wiem, że mam duże szanse na dostanie tej pracy.

Tak jak ostatnio pisałam dzisiaj (czyli w czwartek) miała odbyć się rozmowa telefoniczna do firmy faworytki :) Odbyła się, po dwugodzinnym spóźnieniu rekruterki i poszła całkiem gładko. Zaledwie parę pytań i zaproszenie na spotkanie w nadchodzącym tygodniu, najprawdopodobniej we wtorek. Trzymajcie kciuki (po raz kolejny :) ).

Nadchodzące dni powinny przynieść jakieś konkrety i rozwiązanie. Oby.

Wieczorami nadal pracuję w tajskiej restauracji i wydaje mi się, że z każdym dniem idzie mi coraz lepiej. Właścicielka ma inne zdanie. Codziennie na mnie wrzeszczy, upomina na każdym kroku, oskarża o błędy nie słuchając wyjaśnień. Nie powiedziała ani jednego dobrego słowa odkąd tam jestem. Swoim tonem sprawia, że niepotrzebnie się spinam i przez to popełniam głupie pomyłki. Nie mają one żadnego wpływu na obsługę ani na ilość zarobionych przez nią pieniędzy, ale niestety się zdarzają. Na przykład dzisiaj przez przypadek wydrukowałam rachunek z innego stolika. Klient dostał prawidłowy, bo wyrywając świstek z drukarki zauważyłam błąd. Ok, nie powinnam robić żadnych błędów, ale jak na szósty dzień i tak dobrze sobie radzę. Dowiedziałam się przy okazji, że to restauracja pięciogwiazdkowa (w takim razie czemu nie zatrudni profesjonalnej obsługi i nie zapłaci za nich podatku?), która kosztowała pół miliona funtów a tymczasem ja wszystko robię źle, nie staram się i nie używam zdrowego rozsądku. Na dodatek kłócę się i tłumaczę a ona nie ma czasu na słuchanie moich wyjaśnień.
Najlepszym odzwierciedleniem zachowania tajskiej czarownicy jest wczorajsza sytuacja. Do restauracji weszła pani z dwiema dziewczynkami pytając czy mogą skorzystać z łazienki. Poszły na górę do toalety, w tym samym momencie właścicielka przyleciała na niewidzialnej miotle. Z pretensjami do mnie, że to nie publiczna toaleta, że powinny użyć tej dla personelu, że na górze jest biuro, pieniądze i wszystkie skarby tego świata. Na szczęście nie było żadnych klientów. Bardzo możliwe, że matka dziewczynek usłyszała te dziwaczne uwagi, bo zeszła raczej speszona i pewnie nigdy już nie wróci.
Sama czynność kelnerowania jest przyjemna i sprawia mi satysfakcję. Dużo się uczę i mam nadzieję, że będę mogła wykorzystać tą wiedzę w innym miejscu. Najlepiej w mojej kawiarni.

Skoro o kawiarni i nauce mowa. Mam nauczkę aby nie chodzić na dni próbne. Właściciel kawiarni, w której przepracowałam sześć godzin oczywiście nie odpisał na maila ani nie zadzwonił. Zebrał trzy naiwne dziewczyny, które za darmo biegały po sali w nadziei na otrzymanie pracy. Zabawna sytuacja, w minioną sobotę spotkałam go w Londynie na dworcu, wysiadał z tego samego co ja pociągu. Mogłam podejść, zagadnąć i sprawdzić jak by zareagował, ale dałam sobie spokój.


A teraz mały deser. Specjalnie od szefa blogowej kuchni ;)

czwartek, 18 kwietnia 2013

ziarnko grochu lub lepsza jakość życia

Często myślę, że jestem nieprzystosowaną do rzeczywistości księżniczką. Wynajduję różne przeszkody, rozkminiam zamiast brać życie takim jakie jest, bez wnikania i dopasowywania do własnych standardów. Można to odebrać jako marudzenie i szukanie problemów których nie ma. Jednak z mojej perspektywy wygląda to zupełnie inaczej. Chcę żyć swoim życiem a nie życiem innych. Chcę robić wszystko po swojemu nawet jeśli oznacza to popełnianie błędów lub ciągłe poszukiwania. Nie lubię prostych i wydeptanych ścieżek. Zmarnowałam trochę czasu na coś co mi nie odpowiada, nie przynosi wystarczającej satysfakcji, do niczego nie prowadzi albo jest po prostu niewygodne. Teraz mogę powybrzydzać i poświecić energię na szukanie rozwiązania uszytego specjalnie dla mnie. Oczekuję życia w dobrej jakości. Dotyczy to wielu aspektów, pracy, relacji z ludźmi, jedzenia, możliwości spełniania marzeń.

Panuje przekonanie, że nie można mieć wszystkiego. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Jaki miałby być ku temu powód? Oczywiście, że możemy mieć wszystko, "wszystko" zdefiniowane jako zbiór indywidualnych priorytetów i stanu, w którym będziemy czuć szczęście. Wszystko może być rodziną, karierą, zmianą lub stabilizacją w zależności od osoby, każdy ma swój własny wyznacznik. Czasami życie nie układa się po naszej myśli, jednak nie warto się poddawać i zadowalać byle czym.

Przecież można spać na grochu ale cóż to będzie za sen.


 Spraw sobie porządne życie, zacznij od dobrego snu ;)

niedziela, 14 kwietnia 2013

minipościk

Na razie nie ma wielkich zmian, ale nadal mnóstwo się dzieje stąd nie za dużo mam czasu na pisanie.

Po przemyśleniu oraz kilku uwagach mądrych osób postanowiłam zainwestować dwadzieścia funtów plus parę godzin w podróży i pojechać w poniedziałek na rozmowę kwalifikacyjną pod Oxford. Nie ukrywam, że robię to po części z próżności a po części z rozsądku. Z próżności, ponieważ osoba z firmy rekrutującej przekazała, że moje cv wywarło na ludziach z firmy dobre wrażenie ;) a z rozsądku, bo warto mieć alternatywę (na wypadek gdyby mnie wybrali a w drugiej firmie nie), dodatkowo przećwiczyć kolejne możliwe pytania i zebrać doświadczenie.

Z firmą, na której mi zależy mam rozmowę telefoniczną w nadchodzący czwartek. Musi być dobrze.

Tymczasem pracuję nadal w tajskiej restauracji, zebrałam już cztery funty napiwku i codziennie uczę się wielu przydatnych rzeczy. Bardzo ciekawe doświadczenie. Jutro pierwszy raz będę sama na sali. Mam nadzieję, że jakoś to przeżyję i nie popełnię wielu gaf, najlepiej ani jednej. Zabawne jak zmienia się perspektywa. Niektóre rzeczy wydawały mi się oczywiste i proste. Są takie do momentu gdy nie musisz ich wykonywać. Jako miłośniczka kawiarni wielokrotnie obserwowałam kelnerów i myślałam, że to wspaniałe i nie trudne zajęcie. Nadal myślę, że jest to bardzo przyjemna praca, ale niestety nie taka łatwa. Trzeba być szybkim jak błyskawica, uśmiechniętym, mieć wdzięk i grację, oczy dookoła głowy i wyrobione mięśnie rąk, do tego pamięć oraz dobrą organizację. Dopisałabym jeszcze kilka cech jednak nie chcę przedłużać. Przecież miał to być minipost :)

Dobranoc

piątek, 12 kwietnia 2013

Ale ze mnie szczęściara :D

Dzisiaj dostałam mój pierwszy w życiu napiwek! Jeden funt na rozmnożenie :) Cały wynosił trzy funty lecz dzielimy na trzy, dwie osoby serwujące i kuchnia. Napiwki to w tym miejscu rzadkość ponieważ do cen z karty dolicza się dziesięć procent za serwis. Niestety te procenty trafiają tylko do właścicielki. Dlatego tym bardziej się ucieszyłam gdy pod koniec dnia dostałam od kolegi moją część.

Wróciłam do domu, otworzyłam maile a tu kolejna niespodzianka! Tuż po Wielkanocy wysłałam aplikację na stanowisko z językiem polskim. Bardzo znana firma, z siedzibą dosyć blisko mojej wioski co oznacza łatwą przeprowadzkę, do tego w miarę ciekawe zadania i zadowalająca pensja. Dni mijają mi tak szybko, że dawno zapomniałam o tej pracy. W tamtym tygodniu dzwoniła do mnie rekruterka mówiąca po polsku z pytaniem czy mam samochód i wyjaśnieniem, że siedziba firmy jest w miejscu nie objętym transportem publicznym. Połączenie nie było dobre stąd byłam pewna, że telefon jest w sprawie mojej aplikacji. Nie mam samochodu, więc uznałam, że sprawa jest nieaktualna. Dzisiaj okazało się, że sprawa jest jak najbardziej aktualna a tamten telefon dotyczył innego stanowiska. Przejrzeli moje cv i chcą zaprosić mnie na rozmowę. Bardzo proszę trzymajcie za mnie kciuki. Byłoby wspaniale mieć pracę z językiem angielskim i polskim. Mimo usilnych starań nadal nie lubię niemieckiego i każde zetknięcie z nim powoduje dodatkowy stres. Właściwie nie mam nic do niemieckiego, ale w mojej głowie przebywa widmo popełnianych błędów i pewnie stąd te nerwy.

Tak, to po prostu musi się udać. Na pewno się uda :)

Kolejny przykład na to, że nie można denerwować się na zapas. Wczoraj dostałam zaproszenie na rozmowę do firmy pod Oxfordem (jeszcze jedno stanowisko z niemieckim). Mam na nią jechać w poniedziałek. Firma mieści się w wiosce, dojazd jest fatalny a sam Oxford też nie najbliżej. Dzisiaj od rana myślałam czy warto inwestować czas i pieniądze na to spotkanie skoro postanowiłam nie przenosić się do kolejnej wsi i być w obrębie Londynu. Poszłam biegać a dotlenione komórki odłożyły podjęcie decyzji na jutro. Rozwiązanie znalazło się samo i to wcześniej niż założyłam. Jeśli nawet pojadę to tylko dla sportu i aby przy okazji zobaczyć słynny uniwerek. Raczej sobie odpuszczę.


wtorek, 9 kwietnia 2013

przyciąganie

Chyba jeszcze bardziej uwierzę w swoje czarodziejskie moce ;) Po dzisiejszym dniu (chociaż pewnie jak zwykle za bardzo się ekscytuję) mam pewność, że przyciągam to czego podświadomie pragnę i co mam zakodowane w głowie. Wszyscy mają taką moc jednak tylko niektórzy o tym myślą.

Miałam rozmowę telefoniczną w sprawie pracy w Cambridge. Nie byłam do niej przekonana ponieważ po pierwsze nie chcę mieszkać w Cambridge a po drugie firma zajmuje się sprzedawaniem i dostarczaniem przeciwciał, komórek i innych dziwnych produktów potrzebnych do badań naukowych. Potrzebują osoby z językiem niemieckim, która będzie odpowiedzialna za obsługę zamówień i odpowiadanie na ewentualne pytania i nieścisłości. Nie poszło mi jakoś specjalnie dobrze czemu wcale się nie dziwię. Skoro tak naprawdę nie chcę tam pracować nie mogłam wypaść przekonywująco.

Po południu wysyłałam kolejną porcję życiorysów sprawdzając w międzyczasie maile. W skrzynce przeczytałam zaproszenie na rozmowę i prośbę o telefon. Oddzwoniłam i za pół godziny byłam już w tajskiej restauracji. Tydzień temu znalazłam w internecie ogłoszenie na kelnerkę w mojej wiosce. Napisałam w mailu, że w przyszłości chcę mieć własną kawiarnię , nie mam doświadczenia ale bardzo zależy mi na jego zdobyciu. Jak się dzisiaj okazało moja szczerość przekonała właścicielkę. Od jutra zaczynam wieczorną pracę w tajskiej restauracji, więc jeśli macie ochotę na egzotyczne smaki przyprawione polskim uśmiechem to zapraszam do Bramley.

Idealnie się składa. Praca dwie minuty od "mojego" domu, w przyjemnym lokalu gdzie przyjmują mnie bez doświadczenia. Zobaczę jak wygląda prowadzenie takiej działalności, w ciągu dnia będę szukać czegoś lepiej płatnego a przede wszystkim może w końcu zdecyduję na czym mi najbardziej zależy. (W piątek pisałam, że już wiem, ale w środku czuję zupełnie coś innego. Muszę tylko zebrać się na odwagę i przyznać się do tego sama przed sobą.)

Takie są właśnie efekty przyciągania :)

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

życie jest piękne / dwa miesiące w Anglii

Jedną z piosenek, których nie lubię jest: "W życiu piękne są tylko chwile". Czemu? Zupełnie nie przemawia do mnie takie podejście. Całe życie jest piękne, nie tylko poszczególne chwile. Każdy dzień niesie z sobą coś pięknego jeśli tylko jesteśmy otwarci i potrafimy to piękno dostrzec. Czasami mimo różowych okularów nie sposób znaleźć w danym momencie cokolwiek optymistycznego, ale w przypadku niepowodzeń albo trudnych dni zamiast utwierdzać się w przekonaniu, że życie jest okropne lepiej przypomnieć sobie takie hasło: "Życie to pasmo szczęścia i sukcesów a wszelkie niepowodzenia są tylko po to, żeby nas wzmocnić". Kiedyś po usłyszeniu wspomnianej piosenki mój umysł w akcie buntu wymyślił właśnie taką sentencję, której trzymam się do dziś. Co roku przepisuję ją do kalendarza i powtarzam jak mantrę, szczególnie w gorszych momentach wierząc w ich szybki koniec. Zauważyłam, że niektórzy ludzie boją się myśleć o szczęściu, ponieważ nie chcą zapeszać. Jakieś średniowieczne zabobony przetrwały do dziś nie pozwalając nam oczekiwać na szczęście i pomyślność. Tak jakby zbyt duże powodzenie było grzechem, czymś nieprzyzwoitym o czym nie należy mówić głośno. Rozpustne myśli o szczęściu należy jak najszybciej zastąpić strachliwym pesymizmem żeby nie przyciągnąć czegoś pozytywnego. Bo co wtedy? Wtedy pojawi się problem. Jak zareagować na szczęście jeśli wokół tyle niepowodzeń? Jakoś trzeba to przeboleć, najlepiej nikomu nie ujawniać, przeczekać, zapomnieć. Wiadomo jednak, że plotki szybko się roznoszą więc jeśli wszyscy są już poinformowani ze skruchą przeproś za swoją fortunę, zapewnij, że to czysty przypadek i pewnie prędko się nie powtórzy.

Znacie taką sytuację? Rano w drodze do pracy spotkało cię coś dobrego, cieszysz się zapachem wiosennego powietrza, kolejnym słonecznym dniem (wersja dla romantyków) lub niższą ceną benzyny (przykład dla realistów). Z uśmiechem i dobrą energią wchodzisz do biura a tam oklapnięte miny. Zagadujesz aby jakoś rozchmurzyć towarzystwo, ale nie przynosi to poprawy. Siadasz powoli dopasowując się do panującego nastroju, ściągając uśmiech z twarzy i zadając sobie w myślach karcące pytanie "z czego ja właściwie się cieszę?".

I znowu nieprzyzwoitość z mojej strony, do tej pory miałam szczęście pracować z pozytywnymi i uśmiechniętymi osobami. Wiem jednak, że sytuacje opisane powyżej zdarzają się niestety często, zarówno w pracy jak i poza nią. Pamiętaj, że nie warto tracić swojej radości i przepraszać za dobro, które nas spotyka. Cytując Lincolna "większość ludzie ma tyle szczęścia na ile sobie pozwoli" dlatego myśl o szczęściu i nie bój się z niego cieszyć.

Wracając do rzeczywistości, dzisiaj mijają dwa miesiące odkąd jestem w Anglii. Dla tych, którzy nie przebrnęli przez wszystkie wątki albo zgubili się w czasie przeprowadzki napiszę małe podsumowanie:

Obecnie mieszkam w Bramley (pod Guildford) i szukam pracy. Pracowałam dwa tygodnie w firmie znajdującej się na końcu tej wioski. Była to praca, o której myślałam, że będzie tą docelową, ciekawą i przynoszącą zyski, ale którą z powodu uczucie wyzysku zostawiłam w trybie pilnym. Przez tydzień mieszkałam w domu szefowej w tej samej dziurze, ale na szczęście jeszcze przed zwolnieniem wynajęłam coś na własną rękę.

Od końca lutego do połowy marca (przez trzy tygodnie) pracowałam i mieszkałam w Woking. Była to tak zwana praca awaryjna, która służyła jedynie zaczepieniu się i załatwieniu niezbędnych formalności (numer ubezpieczenia i konto w banku).

Na samym początku przez dwa tygodnie mieszkałam u mojej siostry w Newbury gdzie pisałam bloga, szukałam dobrej pracy oraz czekałam na przyjęcie do pracy awaryjnej.

W międzyczasie kilka razy odwiedziłam Londyn czego rezultaty widać TUTAJ :) oraz włóczyłam się po angielskich polach i zaroślach co prześledzić można TU :)

Życie jest piękne :)

piątek, 5 kwietnia 2013

cholerna pewność siebie oraz rozdwojenie jaźni

Skąd ludzie biorą taką pewność siebie i wiarę, że wszystko jest możliwe?

Też jestem optymistką, ale mimo prób przestawienia myślenia nadal mam za mało pewności siebie i za często porównuję się do innych. Miałam już tego nie robić, przez chwilę myśli były czyste jak wiosenna trawa niestety chwasty szybko odrastają, ciężko je wyplewić.

Wieczorem wracając do domu zaczęłam analizować moje plany i zrozumiałam, że zmierzam do celu raczej po omacku, mam plan i wiem co chcę osiągnąć lecz poszczególne kroki są bardzo chaotyczne i nieprzemyślane. Po części dlatego, że za bardzo się miotam i wszystko chcę robić jednocześnie. Chcę mieć kawiarnię, chcę dużo zarabiać a także rzucić wszystko i jechać na parę miesięcy do Azji. Chyba czas się w końcu ogarnąć i przemyśleć co jest ważne w tym momencie oraz w dłuższej perspektywie. Co za kilka lat przyniesie większy zysk, nie tylko w kategorii materialnej lecz przede wszystkim w kategorii osiągnięcia szczęścia. (Za parę lat chciałabym mieć nowiutką torebkę od Chanel, więc szczęście składa się po części z pieniędzy ;))

Wczoraj byłam na "służbie" w kawiarni. Pracowałam przez sześć godzin i wyszłam rozpromieniona. Przypuszczałam, że obsługiwanie klientów będzie satysfakcjonujące, ale nie sądziłam, że aż tak. Byłoby jeszcze lepiej gdybym miała czas na zapoznanie się z menu i z zasadami jakie tam panują, czułabym się pewniej. Oprócz mnie przyszły dwie inne dziewczyny, dostałyśmy fartuszki, zastępca menedżera (łamanym angielskim) objaśnił po krótce jak wbijać zamówienia i ruszyłyśmy na salę niczym na wybieg. Modliłam się, żeby dobrze zrozumieć zamówienia gości. Raz tylko poprosiłam o powtórzenie wyjaśniając, że to mój pierwszy dzień i jeszcze nie znam menu. Śmiesznie trochę, no ale cóż, grunt to się nie poddawać i wybrnąć z sytuacji. Skarg na obsługę nie było. Dwadzieścia minut przed końcem właściciel powiedział, że przecież mogę zrobić sobie przerwę i nawet zamówić coś do jedzenia. Wypiłam kawę i dostałam kanapkę na drogę oraz informację, że w poniedziałek powinna być odpowiedź o wynikach castingu ;) Myślę, że to pewnego rodzaju oszustwo. Codziennie mogą brać trzy osoby na próbę, nie płacić im ani grosza i mieć tym samym darmową pomoc. Miło byłoby dostać chociaż parę funtów na pokrycie kosztów dojazdu bo nie podpierałyśmy ścian.

Niezależnie od rezultatów bardzo się cieszę, że pojechałam i zdobyłam moje pierwsze w życiu kawiarniane doświadczenie. Dopiero teraz widzę z ilu szczegółów składa się praca w takim miejscu i o ilu rzeczach trzeba pamiętać.

Uśmiechnięta poszłam na spotkanie z headhunterem przekonana, że mogę przenosić góry. Zaczął opowiadać o pracy, którą mi wyszukał, o tym jaka to wspaniała szansa na wciągnięcie się w usługi (czyli od nowa w coś co robiłam między innymi we Wrocławiu) i zarabianie sporych pieniędzy. I znowu namącił mi w głowie co sprowadza się do moich wcześniejszych rozkmin pt. kawiarnia vs. korpo. Czasami (permanentnie od kilku lat?) czuję się jakbym miała rozdwojenie jaźni. Jedna połówka mnie chce żyć w luksusach, w chmurze pięknych perfum i na obcasach od Jimmy Choo. Druga chce zanurzyć się w artystyczno kawiarnianym świecie o zapachu mocnej kawy jednocześnie robiąc zdjęcia, oglądając galerie i przeróżne filmy. (Gdyby połówki były trzy to ostatnia zajmowałaby się na zmianę podróżowaniem i urządzaniem domu)

Nie zdziwię się jeśli kogoś rozbolał ze śmiechu brzuch, mnie też boli, ale od napięcia. Spinam się, bo nie wiem w którym kierunku iść. Miałam już zamiar przeprowadzić się do Londynu i podjąć stanowisko Smile Executive latając od stolika do stolika ;) a tu przychodzi headhunter i strzela tekstami o karierze i pieniądzach. Zamiast szaleć może powinnam posłuchać jego rady, poświęcić dwa lata, nauczyć się jak najwięcej i wtedy zrobić kolejny krok, ale tym razem do przodu? Pan Cholernie Pewny Siebie prawdopodobnie ma rację. Ma dwadzieścia sześć lat i przekonanie, że za kolejne pięć będzie milionerem. Patrząc na niego nie mam wątpliwości, że to osiągnie.

Obym ja nie przetraciła następnych pięciu na szukanie swojego miejsca. Dużo energii marnuję na zmiany, na nabranie rozpędu za każdym razem kiedy zaczynam coś nowego. Wiem jedno, mimo wszystkich mądrych rad i tak zrobię to co będzie wydawało mi się słuszne, bo tylko ja wiem co we mnie tkwi. I pewnie połączenie dwóch połówek jest możliwe i całkiem realne, wystarczy mieć porządny plan, dużo cierpliwości oraz działać konsekwentnie nie zważając na przeciwności ani tak zwane rozpraszacze.

Rozwiązanie jest proste. Zarabiać pieniądze w korporacji, odkładać na Azję, uczyć się a w weekendy albo wieczorami pracować w kawiarni. Niech mi tylko nie przyjdzie do głowy podjęcie pracy w jakiejś wiosce. Kury plotkują na grzędzie a nie przy filiżance kawy.

środa, 3 kwietnia 2013

pokój bez widoku



To mój obecny pokój do którego przeprowadziłam się dwudziestego czwartego marca. Taka ciasna nora w starym angielskim domu z grubymi murami. Pokój jest ciemny, mały i bez widoku czyli z malutkim okienkiem prawie przyklejonym do ściany pubu. Ogólnie nic ciekawego, ale na szczęście jest ciepło i całkiem przytulnie. Cały dom też jest ciepły, ma kuchnię, jadalnię, salon i dwie nowe i pachnące łazienki. Lokatorzy dużo pracują, więc prawie ich nie widuję a właściciel jest bardzo pomocny. Kiedy powiedziałam mu, że rzuciłam pracę zaproponował, że nie muszę na razie płacić kaucji. Fajnie mi się tu mieszka. Wkurzający jest brak zasięgu, ale mogłam podać numer stacjonarny, więc jeśli ktoś będzie chciał się dodzwonić z ofertą pracy to powinno mu się udać. Mogłabym kupić starter innej firmy komórkowej, ale nie zapowiada się żebym długo tu pobyła.

Jutro jadę do Londynu. Wczoraj wysłałam aplikację do kawiarni a wieczorem dostałam maila z zaproszeniem na dzień próby. Kawiarnia miała być w Guildford (oddalonym o dwadzieścia minut i cztery funty od Bramley) jednak okazało się, że na to miejsce już kogoś przyjęli natomiast mają wakat w samym centrum Londynu. Bardzo się ucieszyłam i nawet zaczęłam szukać pokoju wyobrażając sobie jak niedługo zamieszkam obok królowej ;)

Dzisiaj zadzwonił chłopak z firmy rekrutującej (ten sam, który w lutym kazał mi poprawić cv) z informacją, że ma dla mnie bardzo dobrą ofertę pracy w usługach, ale w Peterborough (czyli z mojej bezsamochodowej perspektywy na końcu świata). Znowu jestem w kropce. Bo jeśli przyjmę pracę w kawiarni, przeniosę się do Londynu a za parę tygodni zatrudnią mnie w Peterborough? Nie powinnam się przejmować, bo przecież nie mam jeszcze żadnych konkretów. Właśnie! po co się przejmuję, nie wiadomo nawet czy zatrudnią mnie w kawiarni a co dopiero zaproszą na rozmowę kwalifikacyjną do Peterborough.

Mam nadzieję, że sprawa sama się rozwiąże i nie będę musiała przeprowadzać się częściej niż to konieczne.

how are you? albo nie zapętlaj się w paplaniu

W liceum miałam uczulenie na pytanie "co słychać?". Nie wiedziałam co na nie odpowiedzieć, nie sądziłam, że kogokolwiek faktycznie obchodzi co u mnie słychać. Byłam przekonana, że jestem nudziarą a to co mam do powiedzenia nikogo nie zainteresuje. Serio, bardzo długo myślałam, że jestem nudna i nie umiem poznawać nowych ludzi. Nie wiem skąd takie przekonanie. Być może dlatego, że byłam nieśmiała i wszyscy wokół wydawali mi się mądrzejsi, ciekawsi i lepsi. A może z innych powodów. Nie wiem, ważne, że już tak nie myślę. W pewnym momencie mojego życia rozejrzałam się wokół i zobaczyłam, że w Szczecinie zostały mi dwie znajome osoby. Część wyjechała, część się rozpełzła a części po prostu pozwoliłam odejść. W pierwszej kolejności musiałam zrozumieć, że brak znajomych nie oznacza katastrofy i przymusu siedzenia w domu. Dosyć szybko przestałam panikować z powodu samotności i wtedy trochę niespodziewanie pojawił się zupełnie nowy krąg znajomych. Chyba właśnie w tym czasie zrozumiałam, że nie tylko nie jestem nudziarą (przynajmniej nie dla wszystkich ;) ) ale na dodatek jestem całkiem dobrą organizatorką i bardzo lubię spotykać się z ludźmi.

Mimo upływu lat nie udało mi się przekonać do słów "co słychać?". Są w tej samej beczce co "co tam?", "jak leci?", "co nowego?" lub nieszczęsne "zdzwonimy się", takie zdawkowe nic nie znaczące równoważniki. Czy zadając je faktycznie czekasz na odpowiedź czy mówisz je z przyzwyczajenia? Ok, niektórzy wypowiadają te słowa szczerze, ale przeważająca ilość nawet nie zatrzyma się w swoim rozpędzie, rzuci hasło i biegnie dalej. Angielskie "how are you?" jest jeszcze gorsze, można położyć je na jednej półce z "cześć".

Zupełnie jak w piosence Fisza pt. "Bla bla bla" :

"Aha, nie rozmawiamy, nie rozmawiamy ze sobą wcale,
Każdy z nas kryje gdzieś w głębi smutki, smutki i żale... yhm (...)
Tak właśnie jest. Tylko dzień dobry, jak leci, w porządku, do jutra.
Takie bla bla bla, ukrywamy prawdę nie gadamy o niej wcale.
Łapię się na tym, że gdy rozmawiam z przyjaciółmi
To tak naprawdę nie mówimy o sobie,
Przelatujemy przez różne tematy,
Lecz nigdy o tym, co boli, każdy skrywać to w sobie woli."

Do tego właśnie sprowadza się strzelanie pustym "co tam?". Może lepiej przedłożyć ilość na jakość i po pierwsze ograniczyć ilość znajomych a po drugie zredukować częstotliwość pustej wymiany zdań?

Kiedy zaczęłam pisać bloga przyszła mi przez głowę myśl: "szkoda, że mam tak mało znajomych na fejsbuku". Mając pięciuset zamiast osiemdziesięciu byłabym w stanie dotrzeć do większego grona odbiorców. Myśl szybko wyparowała, bo przecież nie o to w tym chodzi. Facebook'a nie stosuję jako zbioru osób, który może mi się do czegoś przydać. To ludzie, z którymi chcę utrzymywać kontakt, którzy mnie inspirują, z którymi coś mnie łączy oraz których posty czytam z zainteresowaniem. Wydaje mi się, że dobrze jest zweryfikować swoje znajomości aby mieć więcej czasu na lepsze i wartościowe relacje. Nie zatrzymuj kogoś, jeśli nie masz z nim nic wspólnego, pozwól mu iść swoją drogą. Wierzę w teorię, że jesteśmy w stanie dzielić swoje życie z setką ludzi jednocześnie. Oznacza to, że nawet mając ogromną ilość znajomych tylko sto osób aktywnie uczestniczy w naszym życiu, niemożliwością jest utrzymywanie prawdziwego kontaktu ze wszystkimi. Teoria mówi też, że jeśli jedna osoba odchodzi z tego kręgu na jej miejsce pojawia się nowa, dlatego nie zatrzymuj nikogo na siłę.

Jeśli chodzi o puste słowa warto czasami zadać sobie trud i faktycznie zainteresować się drugim człowiekiem. Zapytać o sprawy ważne, podjąć ryzyko poznania rozmówcy. Nie mamy nic do stracenia a możemy wiele zyskać. Zamiast dzwonić do siebie codziennie w przelocie między kolejnymi zajęciami poświęć pół godziny w tygodniu i wysłuchaj czym druga osoba chce się podzielić. Odłóż na bok inne czynności, nie przeglądaj internetu, nie sprzątaj, nie rób zakupów, po prostu usiądź i porozmawiaj. Jedna uważna i szczera rozmowa da więcej niż częsta paplanina o niczym. I tak, po drugiej stronie słuchawki naprawdę słychać co robisz.

Zamiast ciepłym wiosennym słońcem ogrzejmy się przyjemną i wartościową rozmową.

Ps.Pisząc ten post zrobiłam szybką weryfikację i doszłam do wniosku, że najlepsze relacje mam z osobami, z którymi rozmawiam rzadko za to z uwagą. One znają mnie najlepiej ponieważ chcą poświęcić swój czas. Przy okazji przypomniało mi się jak szkoliłam swego tatę z uważnego słuchania. Kiedy widziałam, że przestaje słuchać po prostu przestawałam mówić i czekałam na reakcję. Zrobił duże postępy :*

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Groszkowa Panienka czyli spacer po bagnach






Osoby, które znają mnie trochę lepiej wiedzą jak bardzo lubię bagna i wszelkiego rodzaju mokradła. Niektórzy być może pamiętają nawet romantyczną historię Groszkowej Panienki utopionej w szczecińskich Syrenich Stawach ;) Uwielbiam chodzić po szuwarach i podglądać przyrodę, szukać ptaków i pięknych kwiatów. Takie miejsca działają na mnie uspokajająco i pozwalają pozbierać myśli. Między innymi dlatego po każdej przeprowadzce staram się przeglądać dokładnie okolicę i znaleźć pachnące zgnilizną tereny ;) W Szczecinie moje ulubione miejsce na obserwację to bagna na tyłach jeziora Głębokiego. We Wrocławiu nie udało mi się znaleźć bagien odpowiadających moim wyobrażeniom, natomiast w Anglii jest ich pełno. Anglia to przecież kraj bluszczu, mchów, dziko rosnących żonkili i tajemniczej mgły. To ciemnozielona przestrzeń, mroczne kanały i śpiewające w trawach ptaki. Mokradła jakich dusza zapragnie, szczególnie na wsi. A że na wsi obecnie mieszkam znalazłam przepiękne bagienka zupełnie niedaleko.

Robiąc zdjęcia nie po raz pierwszy dotarło do mnie jaką frajdę sprawia mi patrzenie na te z pozoru zwykłe miejsca w trochę bardziej "artystyczny" sposób. Chciałabym aby inni poczuli trochę magii jaka unosi się nad takimi szuwarami. Na marginesie ciekawa jestem czy chociaż jedna osoba oglądając moje zdjęcia czuje to samo co ja podczas ich robienia. Byłoby to niezwykłe osiągnięcie. W każdym razie przebywając w tej pięknej okolicy do głosu doszła intuicja. Poczułam, że moja praca powinna być związana z tym co lubię robić i w czym jestem dobra. Nie wiem tylko jak taką pracę znaleźć.

Nigdy nie miałam odwagi zostawić dobrej pensji i zostać kelnerką. Nie miałam też odwagi wejść do lokalu i zapytać czy kogoś szukają. Może teraz jest odpowiedni na to moment? Po pierwsze nie mam nic do stracenia a po drugie, w przeciwieństwie do Polski, tu będę mogła utrzymać się nawet z minimalnej płacy. Jeśli nie będę kelnerką nie przekonam się jak działa kawiarnia od wewnątrz i nie będę mogła zweryfikować marzenia o własnej kafejce. Nie można marnować czasu na strach, trzeba działać.

pole bawełny lub kłamstwo ma bardzo krótkie nogi ;)

Nie mam dzieci, nie mam męża, kredyt mieszkaniowy spłaca się sam a oszczędności jeszcze do końca nie stopniały. Z tego względu jestem zupełnie niezależna i mogę podejmować z pozoru dziwne i niezrozumiałe decyzje. Wczoraj zdecydowałam o rezygnacji z nowej, opisywanej ostatnio pracy. Nie dostałam jeszcze umowy, nie mieszkam w domu właścicielki dlatego nic mnie nie trzyma. Miałam dzisiaj dzień wolny, przed chwilą (po dwudziestej drugiej) dowiedziałam się, że jutro też, więc rano napiszę maila z wypowiedzeniem i przechodzę na bezrobocie w trybie natychmiastowym. Dobrze, że w moim pokoju telefon nie łapie zasięgu... Ryzykuję brakiem wynagrodzenia za ostatnie dwa tygodnie, ale nie jestem w stanie wrócić na to "pole bawełny". Takie mam skojarzenie, niewolnicza praca murzynów na polu bawełny.

Jestem wrażliwa, może nawet za bardzo. Mimo całego wysiłku i próby nie przejmowania się i kontrolowania emocji nie mogłam znieść myśli, że oszukuję ludzi i muszę wyłudzać od nich pieniądze. Nie potrafię kłamać, nigdy mi to nie wychodziło. Nie umiem nawet udać, że coś mi się podoba kiedy tak nie jest. Wciskając kit klientom łamał mi się głos, zapominałam słów, myliłam się w zeznaniach, okropne uczucie. Do tego przez dwa tygodnie miałam ściśnięty brzuch, szczękę, właściwie cała byłam skurczona, nie mogłam nawet normalnie oddychać. Wczoraj idąc do biura myślałam, że dam radę przepracować do końca kwietnia, wezmę pensję i odejdę. Pod koniec dnia po prostu nie wytrzymałam. Wieczorem robiłam ostatnią rezerwację i okazało się, że chyba źle sprawdziłam cenę hotelu bo koszty przewyższały cenę jaką klient zapłacił. W biurze została jedna dziewczyna, która sprawdzała moje zlecenie. Powiedziała, że muszę zadzwonić do klienta i nakłonić go do zapłacenia przynajmniej sześćdziesięciu euro. Odmówiłam. Nie mogłam wyciągnąć kolejnych pieniędzy od kogoś kto zapłacił już dodatkowe sto euro za lepsze godziny lotu i transport z lotniska. (Godziny zmyślone a transport wart kilka euro...). "Koleżanka" uparcie powtarzała, że muszę i nie mam innego wyjścia. Słowo "musisz" działa na mnie jak płachta na byka. Na szczęście nic nie muszę, nie jestem niczyją własnością ani niewolnikiem, mogę robić to co uważam za słuszne a już na pewno nikt nie może zmusić mnie do postępowania wbrew sobie. Rozpłakałam się w obliczu całej tej idiotycznej sytuacji, ona zadzwoniła do klienta a ja poszłam do domu. Nie wracam już do tego zakłamanego miejsca, znajdę coś innego.

Dopiero dzisiejsza wycieczka do Londynu sprawiła, że poczułam się lepiej i na chwilę zapomniałam o wszystkim. Wzięłam aparat, popstrykałam zdjęcia a później śmiałam się przez prawie cztery godziny na spotkaniu. Było mi to bardzo potrzebne.

Morał z tej historii płynie następujący: Nie podejmuj pracy bez przemyślenia ale też nie tkwij w pracy, która cię wykańcza, bo naprawdę niezwykle rzadko jesteśmy w sytuacji bez wyjścia.

Na marginesie :




Początki na obczyźnie nie są łatwe, dążenie do realizacji marzeń też nie. Jednak optymizm mnie nie opuszcza, wierzę, że wszystko dzieję się z jakiegoś powodu i liczę na to, że będę umiała wyciągnąć z całej sytuacji odpowiednią lekcję.

Ps. Londyn za każdym razem jest coraz ciekawszy...kolejne odkrycia.