środa, 27 marca 2013

Z deszczu pod rynnę? Nie, wszystko w życiu jest po coś :)

Po kilku dniach w nowej pracy dochodzę do wniosku, że mała, kilkunastu osobowa prywatna firma jest jeszcze gorsza niż korporacja. W korporacji jesteś anonimowy, robisz swoje i jeśli masz szczęście to nikt nie stoi nad tobą z batem i nie wytyka błędów oraz nie sprawdza czym się w danym momencie zajmujesz. Wszystko toczy się samo, wystarczy, że wykonujesz dobrze swoje obowiązki i nie ma błędów wykrytych przez klienta czy inne komórki. Raz wdrożysz się w system i możesz przepracować w mniejszym lub większym spokoju kolejne ćwierć wieku. Ma to dobre ale też złe strony. Dobre bo oznacza większy luz, złe ponieważ jesteś oceniany jako zespół, staranie się czy obijanie przynosi podobne efekty. Nikt nie pyta jak sobie radzisz i czy jesteś zadowolony, chociaż to akurat element wspólny dla korpo i małej firmy.

Co jeśli szef siedzi bezpośrednio za Tobą a wszystkie zyski lub straty mają odzwierciedlenie w jego kieszeni? Do tego jest przedstawicielem jakiegoś impulsywnego południowego plemienia (nie mam pewności, ale najprawdopodobniej portugalskiego), nie potrafiącego kontrolować negatywnych emocji. Wówczas nie ma mowy o patrzeniu w sufit albo chociaż sprawdzeniu prywatnej poczty. Zatrudniają za mało osób co uniemożliwia wyrobienie się ze zleceniami w ciągu ośmiu godzin (ośmiu i pół bo przerwy na lunch nikt nie wykorzystuje). Jeśli nie zostaniesz dłużej nikt inny nie zamknie twoich spraw. Podobno (o tym przekonam się dopiero z końcem kwietnia) płacą za każdą nadgodzinę. Dosyć szybko zaoszczędzę na Azję pracując codziennie po dziesięć godzin. Przewiduję, że od jutra nawet więcej.

Jutro startuje oferta na rynek niemiecki a co za tym idzie wszyscy zainteresowani klienci trafią do mnie, ponieważ jestem jedyną osobą, która zna "język wroga". Może przy okazji napiszę na czym polega praca. Otóż polega na kłamstwie i zastosowaniu wyobraźni. O ile na swoją wyobraźnię narzekać nie mogę o tyle kłamać nie potrafię za grosz. Firma umieszcza na Grouponie zestawy wycieczkowe (hotel plus lot) w cenie X. Klient kupuje, cena hotelu jest stała, więc zadaniem pracowników jest znaleźć jak najtańszy lot. Do firmy ma trafić różnica X'a, hotelu i lotu , nie mniejsza niż trzydzieści euro od osoby. Cena jest oszacowana na dany moment co oczywiście oznacza, że kiedy lot zdrożeje musisz stanąć na głowie i nakłonić klienta aby na przykład dopłacił za lepsze godziny wylotu (wyssane z palca) lub przeniósł się do innego hotelu. Jestem dobra w wyszukiwaniu tanich lotów, ale nie było mowy o tym, że jeśli ich nie będzie jedyną opcją pozostanie kłamstwo. Taka to właśnie praca. Blef, ściema, oszustwo. Zarówno w stosunku do klientów jak i do pracowników. Może zacisnę zęby, nabiorę dystansu i jakoś to wszystko zniosę? Może nauczę się kłamać i nie będę niczym przejmować? Mało prawdopodobne biorąc pod uwagę moje silne poczucie sprawiedliwości. Zobaczymy co się wydarzy.

W każdym razie chciałabym kiedyś pracować tylko dla siebie. Bez szefa, bez zasad ustalonych przez kogoś, bez procedur, wymysłów, nielogicznych postanowień. Mam nadzieję, że otworzę kawiarnię, która będzie dobrze prosperować i gdzie będę mogła robić to na co mam ochotę i to co lubię. Obym nigdy nie była szefem traktującym pracowników jak niewolników i swoją własność. Jeśli natomiast nie uda mi się z kawiarnią i miałabym robić coś innego to chciałabym zostać fotografem albo uczyć języków. Mogę też prowadzić kursy z oszczędzania ;)

Nie pomyślcie, że narzekam czy się nad sobą użalam. Niezależnie od warunków jakie spotkałam i tak cieszę się, że tu trafiłam. Dostrzegam wiele pozytywnych aspektów i jestem pewna, że oprócz wiedzy zdobędę też ciekawe doświadczenie, szczególnie to życiowe. Przy okazji zwiedzę angielską wieś i uwiecznię różne zakamarki :)


poniedziałek, 25 marca 2013

200 punktów do gospodyni idealnej

Mieszkanie w wynajętym pokoju albo w tymczasowym domu na walizkach wymaga stosowania całkiem ciekawych rozwiązań zgodnie z zasadą „potrzeba matką wynalazku”. Po ostatnich tygodniach a szczególnie ubiegłym spokojnie mogę startować w konkursie na idealną gospodynię domową. Może nie jestem mistrzynią gotowania ale zdobyłabym plus 200 punktów w kategorii oszczędne i pomysłowe zarządzanie domem. Nie miałam talerzy dlatego jadłam na papierowej torebce wielokrotnego użytku. Ta sama torebka służyła też jako tacka do krojenia. Nie miałam łyżki ani widelca, ale znalazłam plastikową dziecięcą łyżeczkę i użyłam jej jako widelca, łyżeczki do herbaty, łyżki do ryżu i chochli do nakładania. Dobrze, że z Polski zabrałam mały nożyk do obierania warzyw, miałam czym smarować kanapki do pracy i kroić ser. Ręczniki papierowe suszyłam i używałam kilka razy (nie było ścierki a nie chcę na razie kupować nowych), na samym końcu jako myjka do naczyń (do jednego garnka i noży ;) ) Pewnie niektórzy pomyślą, że coś mi padło na głowę i zagalopowałam się w oszczędzaniu. Nie, po prostu nie dostałam jeszcze wypłaty (która nie wiadomo ile wyniesie skoro pracowałam tylko trzy tygodnie) a po drugie przede mną była jeszcze jedna przeprowadzka. Po trzecie zrobiłam swego rodzaju eksperyment polegający na sprawdzeniu jak niewiele potrzeba nam do życia. Ile mamy zbędnych przedmiotów, które tylko zagracają nam mieszkanie, a których nigdy albo prawie nigdy nie używamy. Czasami ułatwiają i przyspieszają zadanie, ale czy naprawdę potrzebujemy dziesięciu szpachelek, pięciu drewnianych łyżek, kilku miarek, stosu talerzy i nieskończoną ilość garnków? Czajniczków, pojemniczków, ściereczek i myjeczek ;) Foli aluminiowych, foli foliowych, rękawów i papieru do pieczenia. Warto się nad tym zastanowić, szczególnie kiedy nie domykają Ci się szafki a Ty przed każdymi świętami przeklinasz, że masz tyle do sprzątania.
To samo tyczy jedzenia. Dziesiątki pootwieranych torebek z przyprawami, część dawno straciła zapach, inną zjadają mole. Buteleczki z aromatem do ciasta walają się po szufladach a zapas proszku do pieczenia i cukrów waniliowych wystarczyłby na kolejne pięć lat. W lodówce rozkładające się warzywa, których nikt nie miał czasu zjeść, zapomniane resztki sera i kolejna puszka kukurydzy.

Jeśli nie pamiętasz lub nie wiem co masz w kuchni możesz zastosować następujące sprawdzone przeze mnie metody (oczywiście sprawdzone w Polsce a nie tu na Wyspach, gdzie "moja" lodówka i szafka świecą pustkami) :

- poukładaj przyprawy alfabetycznie, dzięki czemu nie będziesz za każdym razem otwierać nowej paczki bazylii lub innych ziół bo z łatwością znajdziesz tę rozpoczętą
- wyszperaj z zakamarków zapasy ryżu, mąki, kasz czy makaronów i postaraj się nie kupować dodatkowych póki nie zostanie Ci naprawdę niewiele, powiedzmy pół paczki ryżu, pół kaszy itd.
- jeśli ciągle wyrzucasz przeterminowane jedzenie rób listę z datami ważności i naklejaj ją na drzwiach lodówki, w ten sposób będziesz wiedzieć co zjeść w pierwszej kolejności
- i nie otwieraj nowych rzeczy jeśli stare nie są zjedzone, a zepsute wyrzucaj od razu jak tylko zauważysz, że nie nadają się do jedzenia – po co Ci trzy otwarte kartony mleka?

Być może jest to oznaka gospodarności być może szkockich korzeni i nadmiernego sknerstwa, ale niezależnie od powodów po prostu uwielbiam ład i porządek. Najbardziej ten szafkowy :)


plastikowy głęboki "talerz" dwustronny o wszechstronnym zastosowaniu:



2 magiczne noże i jedna Pani Łyżeczka:




"talerz" płytki wielokrotnego użytku:



 

niedziela, 24 marca 2013

Dlaczego nie lubię prosić o pomoc

Po tygodniu odzyskałam dostęp do internetu, więc na początek opowiem o mojej przedostatniej przeprowadzce ;) Tej, która miała miejsce w poniedziałek. Staram się być jak najbardziej samodzielna, taka typowa Zosia Samosia, niezależna, silna i nie potrzebująca niczyjej pomocy. Wszystko lubi robić sama za to nie lubi mieć długu wdzięczności. Wiem, że nie zawsze jest to możliwe, chociażby ze względu na ograniczone siły czy brak samochodu. Jeśli już naprawdę nie widzę innego rozwiązania wówczas korzystam z pomocy, szczególnie jeśli ktoś ochoczo ją oferuje i zapewnia, że mogę na niego liczyć.

Potajemnie liczyłam na to, że znajdzie się pomagier do przeprowadzki. Wiedziałam, że byłoby to spore ułatwienie, w przeciwnym razie musiałabym co najmniej 3 razy jechać pociągiem i autobusem na trasie Woking – Bramley, inaczej nie zabrałabym wszystkich tobołków. Od samego początku mówiłam współlokatorom, że szukam nowej pracy i będę się przenosić jak tylko jakąś znajdę. Pan z białymi wąsami i z siwą kitką kilkakrotnie zapewniał, że ma samochód i nie będzie żadnego problemu z przeprowadzką. Nie ciągnęłam tematu, wiadomo jak to bywa z deklaracjami. Często nawet znajomi nie mogą Ci pomoc jeśli akurat jesteś w potrzebie a co dopiero obcy ludzie. Ale miałam wyznaczony dzień przejazdu i pan Białowąsy (którego być może opiszę dokładniej przy innej okazji jako że stanowi dosyć ciekawą postać) znowu zaoferował pomoc. Potwierdziłam, że z chęcią z niej skorzystam, bo nie bardzo wyobrażam sobie targanie wszystkich walizek do pociągu. Oczywiście zapłaciłam za benzynę i wieczorem pojechaliśmy. I co? I po raz kolejny przekonałam się, że zdanie na czyjąś łaskę lub niełaskę jest bardzo niefajne. Pan B. przy pierwszej okazji pokazał swoje prawdziwe oblicze niekontrolowanych emocji. Już po drodze zaczął narzekać na nieprzyjemne drogi i ronda. Nie mam pojęcia o co mu chodziło, może lubi jeździć jedynie autostradą. (Zapewniał , że zjechał całą Anglię i ma ogromne doświadczenie w prowadzeniu auta.) Klucze do domu miałam odebrać w pracy. Było bardzo ciemno, dlatego o pół sekundy za późno zauważyłam budynek, w którym mieści się biuro. Problem numer jeden: trzeba zawrócić a jedzie mnóstwo samochodów…Brama wjazdowa zamknięta, nie ma żadnego światła ani domofonu, więc musiałam wykonać telefon i kogoś wezwać. Jakieś pięć minut później wyszedł chłopak, od którego miałam odebrać klucze z informacją, że nic nie wie i nie może się dodzwonić do szefa. Problem numer dwa: foch i komentarze pt. „jak ja nie lubię takich akcji”. Udało się złapać szefa, przyjechał za dokładnie trzy minuty i powiedział żeby spotkać się pod domem. Kolejne mamrotanie i zastanawianie się czemu nie mógł po prostu dać kluczy. Około trzy najeżone komentarze dalej byłam już wprowadzona a współlokator odjechał w siną dal z naburmuszoną miną i bez pożegnania. Uciekał jakby zobaczył ducha, może zdenerwował się, że będę mieszkać w takim ładnym dużym domu. Przy pierwszym komentarzu miałam wyrzuty sumienia, że źle to zorganizowałam bo mogłam w piątek wziąć klucze od szefa, ale później przestałam się przejmować. Czy ja jestem winna temu, że szef jest zakręcony jak słoik i nie ma na nic czasu? Nie mam wpływu na zachowania innych, nie mogłam przewidzieć, że kluczy nie będzie w biurze więc o co chodzi? W piątek po całym dniu treningu byłam zmęczona i nie myślałam nad logistyką, poza tym trochę nieładnie byłoby wychodzić przed szereg i narzucać swoje rozwiązanie, w końcu to szef. Podjechanie pół kilometra dalej po klucze nie wydawało mi się jakimś wielkim utrudnieniem. Nic nim nie jest jeśli podchodzi się do sprawy na luzie i chce pomóc.

Na szczęście z wiekiem nauczyłam się szybko odrzucać poczucie winy jakie wzbudzają we mnie narzekające i szukające wszędzie problemów osoby. Przez wiele lat przyjmowałam na siebie wszystkie niespodziewane i niekorzystne okoliczności co podcinało mi skrzydła i zniechęcało do organizowania. Taki przykład dla lepszego zobrazowania sytuacji: wymyśliłam wyjazd nad morze ale był korek i na dodatek w połowie drogi zaczyna padać. Osoba która prowadzi wchodzi w stan naburmuszenia, więc co robię ja kiedy próba rozładowania atmosfery nie działa? Obarczam siebie winą za złą pogodę, korek i jeszcze popsucie nastroju. Bo przecież kto chciał jechać nad morze? Brr. Podobnych akcji było całe mnóstwo. Szkoda tylko, że wcześniej się nie zorientowałam, że coś jest nie tak. Najlepiej byłoby trzymać się z dala od podobnych osób, ponieważ nie zawsze jest to możliwe trzeba nauczyć się zdrowego egoizmu i nie przejmować na siebie emocji innych.

Wracając do tematu pomocy szczególnie tej samochodowej. Mój tata odbierając mnie z imprezy zawsze odwoził też moje koleżanki , niezależnie czy mieszkały po drodze czy na drugim końcu miasta. Wydawało mi się, że jest to zupełnie naturalne i że tak się po prostu robi. Jakie było moje zdziwienie, kiedy te same dziewczyny miały już samochody i nie mogły nadrobić drogi żeby podrzucić mnie do domu. Obserwując tego typu zachowania odechciewa mi się prosić o pomoc.

Na szczęście jest jeszcze mnóstwo osób, które tą pomoc oferują, przede wszystkim oferują ją szczerze i bezinteresownie. Ludzie nie rzucający słów na wiatr i nie mający pretensji, kiedy wydarzy się coś nieprzewidywalnego. Tutaj niczym na rozdaniu Oskarów szczególnie bardzo mocno dziękuję wszystkim zmotoryzowanym kolegom zarówno ze szczecińskiej jak i wrocławskiej paczki :* . Szkoda, że was tu nie ma.

Ps. Wklejając ten wątek jestem już po kolejnej przeprowadzce. Ale na razie wstawiam zdjęcia z domu, w którym mieszkałam od poniedziałku do niedzieli :) :






  

poniedziałek, 18 marca 2013

księżniczka pakuje pierzyny

Dzisiaj złożyłam wypowiedzenie. Miałam dzień wolny, więc rozumiecie z jaką radością szłam je zanieść ;) Powiedziałam managerowi, że nie mogę tak mało zarabiać i dlatego rezygnuję. Nie wspomniałam o tym, jak nudna wydaje mi się ta praca ani jak niewiele mam wspólnego z współpracownikami, nie miało to najmniejszego znaczenia. Dziwna sprawa, miałam dwuminutowe wyrzuty sumienia, że odchodzę tak niespodziewanie i tak szybko. Pierwszy raz w życiu pracowałam gdzieś zaledwie przez trzy tygodnie, nawet okulary przeciwsłoneczne sprzedawałam dłużej. Cóż, 2013 będzie pełen pierwszorazowych wydarzeń.

Za chwilę czwarta, ale nie ostatnia, w tym roku przeprowadzka. Wrocław -> Szczecin -> Newbury -> Woking -> Guildford a właściwie Bramley pod Guildford. Pakuję rzeczy i współlokator zawiezie mnie do kolejnego tymczasowego domu.

Obecny pokój mam zapłacony do końca miesiąca i przez weekend ciężko byłoby znaleźć nowe miejsce. Pracodawcy zależało żebym zaczęła jak najszybciej, najlepiej od dzisiaj. Kiedy powiedziałam, że muszę najpierw znaleźć pokój zaproponowali mi następujące rozwiązanie: przez kolejne dwa tygodnie mogę zatrzymać się w wystawionym na sprzedaż domu szefowej. Bez dodatkowych opłat pomieszkam sama w dużym i dosyć gustownie (jak na Anglię) urządzonym dwupiętrowym domu. Znowu poczuję się jak księżniczka, oby tym razem nie było ziarnka grochu ;)

Internetu zapewne tam nie ma, więc nie zniechęcajcie się brakiem nowych postów. Zrobię sobie przymusowy fejsbukowy detox, będę miała czas na czytanie książek, ćwiczenia, oglądanie pokoi do wynajęcia i chodzenie do pracy. Specjalnie na tę okazję kupiłam dzisiaj trzy tomy Millennium za całe dwa funty i dwadzieścia pensów. (Uwielbiam angielskie sklepy charytatywne z używanymi rzeczami i książkami. Sprzedają wszystko za niewielkie pieniądze przeznaczając zysk na różne organizacje.)

Wygląda na to, że mój stan zawieszenia powoli zmierza ku końcowi. W środę zaczynam fajną pracę, więc etap szukania ofert i wysyłania cv został zamknięty. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiś przyjemny pokój w korzystnej cenie i że z końcem marca czeka mnie już ostatnia w najbliższych miesiącach przeprowadzka. Całkiem dobrze znoszę zmianę miejsca, ale chciałabym w końcu kupić pieprz i inne przyprawy ;)

Jeśli trudno wam wyobrazić sobie i poukładać w głowie moje przenosiny to polecam wpisanie wszystkich lokalizacji w maps.google.com.

A dla ciekawskich zdjęcia z dotychczasowego pokoju:






piątek, 15 marca 2013

Sukces numer dwa czyli koniec z pracą awaryjną :)

Dzisiaj prawie dziewięć godzin spędziłam na szkoleniu. Wróciłam z kwadratową głową i spuchniętymi uszami. Cały dzień przyswajania informacji oraz słuchania dzwoniących telefonów. Już przy wyjściu, o piątej trzydzieści zadzwonił szef i powiedział, że zostaję przyjęta. Jupi! Ale się cieszę! :)

Obserwując całą akcję od środka kilka razy zadałam sobie pytanie czy faktycznie chcę przyjąć tę ofertę. Czy nie będę miała dość po miesiącu? Znowu biurko, telefony, komputer, mało ruchu i ból w dłoniach? Same dobroci pracy biurowej. Dokładnie obejrzałam biuro, sprzęt i współpracowników. Warunki bhp spełnione ;). Szerokie biurka, duże monitory, wygodne, naprawdę wygodne! fotele.

Ceglana ściana po jednej stronie i długie okna po drugiej, całkiem przyjemne otoczenie. Mała firma, tylko dziewięć osób na jednym piętrze i maksymalnie sześć na drugim. A do tego sporo języków obcych. Przez pół dnia słuchałam ulubionego hiszpańskiego seplenienia a drugie pół francuskich melodyjnych brzmień. Milutko. Nawet jeśli za jakiś czas będę miała dość to na razie będę:

a) odkładać więcej pieniędzy (mam nadzieję, że planowaną pięćsetkę)

b) robić coś o wiele ciekawszego, coś, w czym mam sporo wprawy

c) ćwiczyć niemiecki i angielski a zdobywając się na odwagę nawet hiszpański

d) otoczona ciekawszymi ludźmi

e) zaczynać i kończyć o normalnej porze

f) mogła odpocząć od codziennego szukania ofert i wysyłania życiorysów

Rozpiera mnie duma. Nie tyle z powodu otrzymania pracy (bo tak jak pisałam nie musiałam się wysilać na rozmowie kwalifikacyjnej) co z faktu, że udało mi się ją zdobyć w całkiem niedługim czasie. Minął miesiąc i tydzień od wylądowania na wyspach i niecałe trzy odkąd zaczęłam pracę awaryjną. Myślę, że to dobry rezultat i na dodatek zgodny z planem. Jeszcze tylko weekend i w następnym tygodniu zabieram manatki :) Dobranoc :)

czwartek, 14 marca 2013

Głupi to ma zawsze szczęście...

Głupi to ma zawsze szczęście. Skąd właściwie wzięło się to powiedzenie? Zakładam, że osoba powszechnie uważana za głupią nie myśli za dużo, nie zadaje sobie trudu i nie analizuje rzeczywistości, nie zastanawia się nad możliwymi sytuacjami i konsekwencjami. Najprościej mówiąc głupia osoba nie rozkminia. Żyje sobie spokojnie nie zaprzątając sobie głowy filozofowaniem. Nie myśląc za wiele nie dopuszcza też negatywnych scenariuszy, więc ich nie przyciąga.Tym samym spotykają ją dobre rzeczy lub w najgorszym wypadku neutralne, które i tak miały się wydarzyć.

Od wielu lat interesuję się teoriami na temat pozytywnego myślenia oraz wpływem jaki to myślenie ma na jakość naszego życia. Wierzę, że pozytywne wyobrażenia przyciągają pozytywne zdarzenia. Oczekując porażki najprawdopodobniej przyciągniemy ją do siebie ponieważ nasze myśli są samospełniającą się przepowiednią. Myśląc optymistycznie wysyłamy w świat dobrą energię, która wraca do nas przynosząc szczęście i powodzenie.

Głupim przytrafia się szczęście a optymiści je przyciągają. Jestem optymistką, więc wszystko mi się udaje. Brzmi to trochę jak zadufanie i brak pokory. Może, ale to tylko pozytywna afirmacja, którą warto zastosować. Od lat powtarzam sobie, że jestem urodzona w czepku a majowe dzieci po prostu myślą optymistycznie. (Maj to fantastyczny miesiąc, ale jeśli masz urodziny w jakimś szarawym, z pozoru nieciekawym okresie i nie możesz doszukać się w nim czegoś miłego zgłoś się do mnie :) ) Niektórzy myślą, że skoro jestem szczęściarą to wszystko przychodzi mi bez wysiłku. Nic bardziej mylnego. Gdybym się nie postarała i nie włożyła w odpowiednim czasie sporo pracy dzisiaj nie byłabym w takiej komfortowej sytuacji. Jest mnóstwo ludzi, którzy nie lubią szczęściarzy i są uczuleni na uśmiech oraz inne objawy radości. Niech żyją sobie spokojnie, ale z dala ode mnie, bo przecież nie będę przepraszać za sposób myślenia.

Wczoraj przyszłam do pracy i trafiłam na żałosną minę pogrążonego w otchłani pesymizmu współpracownika. Mina osoby niezadowolonej z pracy i z życia na tyle, że nie jest w stanie zmusić się do choćby jednego uśmiechu. (A nie od dziś wiadomo że nawet wymuszony uśmiech powoduje poprawę nastroju). Nic mu się nie udaje. Ja na numer ubezpieczenia czekałam niecałe dwa tygodnie od pierwszego wysłanego formularza, on czeka trzeci miesiąc. Miał już się przenosić do innej pracy, ale w ostatniej chwili coś nie wypaliło. To tylko dwa przykłady, ale pewnie jest ich więcej. Na szczęście rzadko z nim pracuję, więc nie zużywa mojej energii opowieściami o nieszczęsnym życiu jakie przyszło mu w udziale. Nie mogę przebywać z pesymistami. Za każdym razem staram się ich przekonać, że mają mnóstwo powodów do zadowolenia, powinni być wdzięczni za swoje życie i je doceniać. Muszę się tego oduczyć, każdy ma prawo do użalania się nad sobą i jeśli chce być pesymistą to nic mi do tego.

Jedno jest pewne, szczęście w pierwszej kolejności przychodzi do optymisty, później spotyka "głupka" a jeśli nie zmęczy się wędrówką być może trafi do pesymisty. Chcesz zwiększyć swoje szanse? Przełącz się na optymizm.

wtorek, 12 marca 2013

pokój do wynajęcia potrzebny od zaraz ;)

Pracy jeszcze nie dostałam, ale zaczęłam rozglądać się za pokojami do wynajęcia. Teraz za całkiem przestronne i przyjemne lokum płacę dwieście sześćdziesiąt funtów plus około sześćdziesiąt za rachunki, liczmy trzysta pięćdziesiąt w zaokrągleniu, już z internetem. W Guildford życzą sobie średnio cztery stówy często bez wliczenia rachunków. Region Surrey graniczy z Londynem i pewnie to jest powód zawyżonych cen. W samym Londynie jest jeszcze drożej, dlatego ludzie wolą dojeżdżać do pracy z okolicznych miasteczek. Jest duże zainteresowanie więc, wynajmujący mogą sobie pozwolić na podniesienie prowizji. Nie tracę optymizmu i liczę na to, że uda mi się znaleźć ładny pokój w rozsądnej cenie. Guildford to o wiele większe i na pierwszy rzut oka ładniejsze miasto niż Woking, stąd gotowa jestem wydać dodatkową pięćdziesiątkę ale ani grosza więcej ;)

Jak się pewnie domyślacie nie szukałabym pokoju gdyby dzisiejsza rozmowa kwalifikacyjna nie poszła pomyślnie. W piątek idę na dzień treningu, po którym ja mam zdecydować czy pasuje mi taki rodzaj pracy a pracodawca stwierdzi czy się nadaję i złoży ofertę z wynagrodzeniem. Całkiem fair. Przynajmniej obie strony mają szansę sprawdzić z kim mają do czynienia.

W życiu byłam na wielu rozmowach kwalifikacyjnych. Dawno temu, w czasach zakochania i budowania związku w Szczecinie trafiłam na szaloną właścicielkę, która pytała mnie o znak zodiaku i o to czy mam chłopaka. Moje odpowiedzi skwitowała " ja tam nie wierzę w Twoją miłość, pewnie za parę miesięcy zwiejesz za granicę" po czym maglowała mnie z niemieckich słówek z branży żaluzjowej. Prawdziwa czarownica, w czarnych natapirowanych włosach, pomalowanych szponach i o przeszywającym spojrzeniu. Wtedy nie byłam jeszcze odporna psychicznie i po wyjściu z biura trzęsły mi się nogi i chciało mi się płakać, taką negatywną energią emanowało to babsko. Innym razem zostałam zaproszona na rozmowę, podczas której cztery osoby siedziały na przeciwko mnie i strzelały kosmicznymi pytaniami. Wydawały mi się kosmiczne ponieważ miałam mało doświadczenia i niewiele osiągnięć, a do tego zadawane były na przemian po angielsku, niemiecku oraz po hiszpańsku. Istne pranie mózgu. Pamiętam, że wyszłam wypompowana, ale jednocześnie bardzo szczęśliwa i dumna z siebie. Miałam przeczucie, że zostanę przyjęta i faktycznie parę dni później zadzwonili z ofertą (której ze względu na nieciekawe zarobki nie przyjęłam).

Tak jak wczoraj pisałam, warto traktować rozmowy o pracę jak dyscyplinę sportową. Dzisiejsze rozgrywki były zupełnie niespodziewane. Pytań prawie nie było, oficjalnego paplania i stroszenia piórek też nie. Nikt nie sprawdzał na jakim poziomie jest mój niemiecki ani nie dociekał czym się zajmowałam. Pani (podobno miał być Pan) opowiedziała krótko co to za praca, na czym polega i jakie są etapy rekrutacji. Po chwili zaprowadziła mnie do jednego z pracowników, który miał mi pokazać co dokładnie robi. Na koniec padło pytanie czy widzę siebie na podobnym stanowisku i kiedy mogę przyjść na trening. Pięknie, gładko, bezboleśnie. Może to jakaś sekta? Może poszukiwacze potencjalnych dawców organów? Oceniają stan zdrowia na podstawie blasku włosów i koloru skóry, zatrudniają a później sprzedają na kawałki. A może po prostu zdają sobie sprawę, że rekrutacyjne przechwalanki nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości i lepiej jest zaufać kandydatowi i zobaczyć jak się sprawdzi.

Koniec końców z tej bezstresowej rozmowy wyszłam z wszystkimi wnętrznościami a w piątek rozstrzygną się moje dalsze losy.

poniedziałek, 11 marca 2013

rozmowy dla sportu

Jutro moja druga rozmowa w Anglii. Pierwsza poszła dosyć gładko mimo, że trwała ponad godzinę i musiałam odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Przeczuwałam, że pilnie poszukują pracowników, więc starałam się nie przejmować. Tym razem zależy mi znacznie bardziej na zrobieniu dobrego wrażenia. Nie chcę już pracy awaryjnej i będę bardzo zadowolona jeśli mnie zatrudnią. Z drugiej strony mam dach nad głową i mniejszy niż większy, ale jednak stały dochód co oznacza, że nie powinnam się spinać tylko podejść do wszystkiego na luzie. Jak do miłego spotkania towarzyskiego lub okazji do odwiedzenia nowej miejscowości.

W Szczecinie dosyć regularnie chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne. Rozglądałam się za nową pracą, ale nie miałam ciśnienia na szybką zmianę. Byłam raczej zadowolona z ówczesnego stanowiska i umawiałam się na spotkania bardziej dla sportu. Uważam, że nawet mając dobrą pracę warto przeglądać ogłoszenia, orientować się na rynku aby nie wyjść z wprawy i być na bieżąco ze zmieniającymi się sposobami rekrutacji. Przede wszystkim pozwala to uniknąć szoku w przypadku ewentualnego niespodziewanego zwolnienia. Czym częściej chodzisz na rozmowy tym bardziej oswajasz się z pytaniami które padają. Nie zapominasz języka kiedy słyszysz "jakim zwierzęciem chciałaby Pani być?" albo "co jest Pani największym osiągnięciem w dotychczasowej karierze?". Uczysz się zachowań, wiesz na co zwracać uwagę a do tego z każdym razem nabierasz większej swobody i dystansu w konsekwencji mniej się denerwując. Same korzyści, jak to ze sportem bywa.
Zastanawiam się czy pracodawcy zdają sobie sprawę, że odpowiednio przygotowana osoba lub wystarczająco rozgarnięta wie jakie odpowiedzi są oczekiwane i co podnosi prawdopodobieństwo dostania posady. Chodzi mi o to, że kandydat może odpowiedzieć jedno a zupełnie inaczej postępować w życiu, cała rozmowa może być zwykłą grą, scenką rodzajową w korporacyjnym teatrze. Potrzebne są tylko odpowiednie zdolności aktorskie lub umiejętność wyczucia sytuacji i "przeciwnika". W jakim stopniu takie rozmowy odzwierciedlają kwalifikacje i osobowość kandydata? Ile w tym wszystkim prawdy i związku z rzeczywistością a ile wymyślania i paplaniny?

To działa też w drugą stronę. Nawet oswojony kandydat nie przewidzi z jakim pytającym będzie miał do czynienia. W każdym zdaniu wypowiedzianym podczas spotkania można doszukiwać się drugiego dna, analizować czy nie jesteśmy poddawani manipulacji albo innym psychologicznym zagrywkom. Zastanawiać się czy nasza odpowiedź zostanie potraktowana dosłownie czy przetworzona według jakiegoś wzorca? Nie popadajmy w paranoję bo na pewne rzeczy i tak nie mamy wpływu.

Zatrudnianie pracowników to dosyć złożony wątek, którego nie mam czasu rozwijać. Muszę przećwiczyć swoją jutrzejszą kwestię. Mam nadzieję, że nie wyszłam z wprawy i wkrótce opiszę nowe miejsce pracy. Niezależnie od wszystkiego uśmiech i niewielka, ale wyczuwalna dawka Coco Mademoiselle będą na swoich miejscach. Na szczęście kobiece sztuczki nie wpisują się w żaden rekrutacyjny szablon :)

sobota, 9 marca 2013

Zawieszenie lub językowe dylematy

Minął miesiąc odkąd jestem na wyspie. Oddelegowana, zawieszona, czekająco-szukająca. Po dwóch tygodniach pracy awaryjnej mam dosyć i marzę o tym, by już się przenieść. Szukam, wysyłam i we wtorek mam pierwszą rozmowę. Oby się udało bo ile można żyć bez pieprzu ;) Nie kupuję nic czego nie mogłabym zjeść w ciągu kilku dni. Nie mam pojęcia jak daleko będę się przeprowadzać, więc lepiej nie gromadzić dodatkowych rzeczy. Przez ostatnie dwa tygodnie jadłam tylko kanapki, ryż lub owoce. Najbardziej brakuje mi przypraw. Pieprz nie jest ani ciężki ani nie zajmuje dużo miejsca, ale w mini tesco (jedynym sklepie w pobliżu mojego domu) kosztuje prawie cztery funty. Musi być naprawdę pieprzny.

Mieszkam, pracuję a jednocześnie staram się jak najlepiej wykorzystywać czas. Tak jak ostatnio pisałam, postanowiłam wstawać codziennie o szóstej i prawie mi się udało. Tylko raz spałam godzinę dłużej żeby szybciej wykurować się z przeziębienia. (Czosnek, cytryna plus ekstra godzina ;) ) Oprócz wstawania wróciłam do nauki, wraz z nią niczym bumerang powraca pewien dylemat.

Czy ktoś ma jakieś doświadczenia w uczeniu się czterech języków na raz? Nie potrafię się zdecydować. Zaczynam uczyć się francuskich słówek, za chwilę odpalam BBC i słucham angielskich wiadomości żeby parę minut później dręczona wyrzutami sumienia włączyć niemiecki program z reportażami, myśląc o tym jak dawno nie powtarzałam hiszpańskiego. Przez moje niezdecydowanie rozbebeszyłam cztery języki i mam wrażenie, że nie znam żadnego. Oczywiście nie jest to prawda bo całkiem dobrze sobie radzę, jednak dobrze to za mało.

Wydawało mi się, że będąc w Anglii mogę spokojnie zacząć naukę francuskiego bo przecież angielski wejdzie sam do głowy. Tak jednak się nie dzieje. Przypływ wiedzy jest wprost proporcjonalny do twojego poziomu. Im więcej umiesz tym mniej nowych wyrazów bezwiednie zakoduje się w pamięci. Słowa nie wpadają same do głowy, kiedy znasz ich na tyle dużo by się bez problemu porozumieć. Aby przejść na szczebel wyżej trzeba poświęcić czas na aktywną naukę. To samo dzieje się z językiem ojczystym. Każdy człowiek operuje pewnym zakresem słów i jeśli nie włoży wysiłku nie będzie znał innych ani ich używał.

Chcę mówić płynnie po angielsku dlatego muszę nad tym pracować. Proste, ale? Ale szukając pracy doszłam do wniosku, że warto przeprosić się z niemieckim. Najwięcej ofert dotyczy właśnie tego języka, więc dobrze byłoby skoncentrować się na zmorowatych rodzajnikach, powtarzać czasowniki i zwiększyć swoje szanse na większe zarobki. Zdobycie takiej pracy to jedno a zwalczenie stresu spowodowanego ciągłym myśleniem o błędach i odpowiedniej odmianie to drugie. Brr, aż ciarki przechodzą po plecach.

Zacznę uczyć się niemieckiego i za kilka dni zrezygnuję zniechęcona wolnym przypływem wiedzy. Może jakieś podpowiedzi? Jak tego uniknąć lub/i jak wybrać najważniejszy na danym etapie język? Wszelkie wskazówki mile widziane :)

czwartek, 7 marca 2013

odkrywanie świata

Do tej pory bardzo rzadko spotykałam osoby, które nie mają potrzeby podróżowania jednak przez ostatnie dwa tygodnie poznałam co najmniej trzy. Jedna, moja współlokatorka i rówieśniczka, jest tu cztery lata i ani razu nie była w Londynie z obawy, że się zgubi. Inna osoba nie wyobraża sobie wyjazdu dłuższego niż dwa tygodnie a na wiadomość o tym, że zbieram pieniądze na Azję odpowiedziała "przecież możesz za to kupić samochód". O trzeciej lepiej nie wspominać bo poza pracą nie ma żadnych zainteresowań i nie widzi sensu w podróżowaniu. Jakoś nie odnajduję się w tym towarzystwie, więc najrozsądniej będzie nie wdawać się w żadne rozmowy i po prostu robić swoje.

Staram się zrozumieć, że każdy jest inny i ma inne potrzeby, ale zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić siedzenia cały czas w domu. Jest tyle wspaniałych miejsc do odwiedzenia, tyle zakątków do odkrycia.

Poznawanie nie musi oznaczać wyjazdu na koniec świata. Czasami wystarczy wsiąść w tramwaj, pojechać do nieznanej dzielnicy i spojrzeć na wszystko okiem odkrywcy. Wystarczy wyjść z domu, wyobrazić sobie, że jest się w innym mieście i zacząć się rozglądać. Często robiłam takie wycieczki po Szczecinie. Otwierałam szerzej oczy i starałam się dostrzec rzeczy, na które wcześniej nie zwróciłam uwagi. Dzięki takim spacerom możesz spojrzeć na swoje miasto z innej perspektywy i poznać je od nowa. Polecam szczególnie wszystkim maruderom, którzy nie widzą nic pięknego wokół siebie. Oto przykładowe efekty :).

Wracając do podróży, niedługo będę musiała zacząć planowanie wyjazdu do Azji. Już w styczniu chciałam wyznaczać trasę i wyszukiwać potrzebne informacje, ale w porę się opanowałam. Miałam w tamtym momencie mnóstwo innych, ważniejszych rzeczy do załatwienia, więc nie mogłam poświęcać czasu na obmyślanie podróży. Teraz też muszę się wstrzymać i poczekać na odwieszenie czyli znalezienie porządnej pracy i ponowną ostateczną przeprowadzkę.

A inne miejsca na mojej podróżniczej liście życzeń? Na pewno Stany. Chciałabym wynająć samochód i przejechać od wschodniego do zachodniego wybrzeża zatrzymując się w różnych miastach i parkach narodowych. Później Australia i Nowa Zelandia, może w połączeniu z Japonią jeśli nie uda mi się jej zobaczyć w tym roku. Kanada i Alaska. Na końcu ewentualnie kawałki Afryki i kraje bliskiego wschodu, chociaż tych ostatnich mogę nie oglądać wcale.

No i jak tu siedzieć w domu kiedy świat jest taki ciekawy? Szkoda na to czasu. Lepiej wyjść z czterech ścian i zobaczyć co kryje się za rogiem.

poniedziałek, 4 marca 2013

Londyn - nowe oblicze

W weekend w końcu otworzyłam konto. Dzisiaj potwierdziłam swoją tożsamość w czymś podobnym do urzędu pracy, więc za około dwa tygodnie powinnam dostać numer ubezpieczenia społecznego potrzebny do opłacania składek i podatku. Wydaje mi się, że jest to ostatnia rzecz, którą muszę załatwić. Mam trzy tygodnie na znalezienie nowej pracy tak aby zdążyć przed rozpoczęciem miesięcznego okresu wypowiedzenia. O tyle dobrze, że w Anglii wypowiedzenie liczy się od momentu złożenia podania a nie od pierwszego dnia następnego miesiąca.

Powiedzenie "do trzech razy sztuka" tym razem się sprawdziło. Wczoraj po raz trzeci byłam w Londynie i tym razem wróciłam zachwycona. Trafiłam na wyjątkowo słoneczny dzień z błękitnym niebem i pięknymi obłokami jak z obrazka. Szkoda, że nie mogłam zrobić zdjęć. Pojechałam z zamiarem szukania londyńskiego graffiti, ale spiesząc się na pociąg nie sprawdziłam czy w aparacie jest karta, włożyłam tylko naładowaną baterię i wyszłam. Zamiast włóczyć się po artystycznych dzielnicach korzystałam z uroków zatłoczonego nabrzeża. Lubię tłok. Nie lubię natomiast smrodu, który często wydobywa się z bud z jedzeniem. Tym razem, mimo sporego targu z przekąskami nie było czuć woni odgrzewanych kebabów lub smażonej kiełbasy z cebulą. I co najważniejsze nigdzie nie leciało chamskie disco. Pełen spokój, jak na niedzielne popołudnie przystało. Trochę to dziwne, zero smrodu, zero hałasu, tylko mnóstwo zadowolonych ludzi i Londyn Eye górujące nad wszystkim. Przejechałam się metrem w kierunku London Bridge i zobaczyłam kolejne oblicze Londynu. Idealne połączenie nowoczesnej architektury ze starymi ceglastymi domami. Mogę tu zamieszkać :)


niedziela, 3 marca 2013

czas na zmiany

Pierwszy raz w życiu pracuję na zmiany. Od siódmej do piętnastej lub od piętnastej do dwudziestej drugiej. Najgorsza opcja to skończyć wieczorem i następnego dnia iść na rano. Nie miałabym nic przeciwko zaczynania codziennie o siódmej, nawet jeśli oznacza to pobudkę o nieludzkiej godzinie jaką jest piąta czterdzieści. Dni są coraz dłuższe więc byłoby to idealne rozwiązanie, miałabym całe popołudnie dla siebie.Teoretycznie doba zawsze ma dwadzieścia cztery godziny, ale idąc na popołudniową zmianę rano nie potrafię skoncentrować się na niczym konkretnym bo wiem, że niedługo trzeba wyjść do pracy. Tym sposobem przetracam cały ranek na piżamowaniu. Kawa, poranna dawka internetu, jakieś śniadanie w południe i wolny czas przelatuje przez palce. Natomiast wieczorem wracam przed jedenastą do domu i do drugiej w nocy potrafię przesiedzieć przed kompem, bo przecież trzeba sprawdzić maile, poszukać pracy i tak dalej. Błędne koło.

Czuję, że muszę opracować jakiś system żeby nie marnować połowy dnia a raczej połowy tygodnia. Może dobrym wyjściem będzie wstawanie zawsze o tej samej godzinie niezależenie od zmiany. Codzienna pobudka około szóstej rano. Spróbuję od poniedziałku i zobaczę jaki będzie efekt. Pewnie usłyszę jutro budzik, pomyślę, że mi odbiło i przestawię alarm na szóstą odwróconą. Oby nie.

Doszłam do wniosku, że regularne wstawanie może pomóc przy realizacji kolejnych postanowień z noworocznej listy. Szukanie pracy jest najważniejsze, ale przy dobrej organizacji znajdę też czas na inne rzeczy. Podobno czym mniej ma się czasu tym lepiej można nim dysponować i tym efektywniej działać. Sprawdzimy to w praktyce.

Dodatkowo stworzyłam tabelkę z czynnościami, do których chcę wrócić i miejscem na codzienne odhaczanie czy udało mi się je wykonać. Coś co robimy regularnie ma o wiele większe znaczenie niż coś co robimy od czasu do czasu, więc jest to próba wprowadzenia w życie dobrej rutyny. (Pomysł zaczerpnięty z książki Projekt Szczęście lub ze strony happiness-project.com). Na mnie działa motywująco i pomaga w koncentrowaniu się na rzeczach w danym momencie ważnych. Często kiedy mam trochę wolnego czasu zastanawiam się co ze sobą zrobić, jest przecież tyle możliwości. Wtedy zamiast rozkminiać przez godzinę po prostu patrzę na zestawienie i zabieram się za kolejne zadania, które wykonywane regularnie doprowadzają do konkretnego celu. (Dla przykładu ucząc się codziennie francuskiego będę mogła spełnić kolejne marzenie i zamieszkać w Paryżu.) Pomocne dla osób, które lubią tworzenie planów tak bardzo, że nie wystarcza im czasu na działanie. Lub dla takich z nieskoordynowaną wyobraźnią, które mając wolny dzień obmyślają jak możnaby teraz latać balonem albo wsiąść w pociąg i pojechać prosto pod Wieżę Eiffla... Jeśli masz te dwie przypadłości na raz to tabelka sprowadzająca na ziemię jest niezbędna ;) Stosowałam ją będąc we Wrocławiu, ale później przyszły święta, rezygnacja z pracy, wyjazd i tym sposobem dyscyplina rozpełzła się na wszystkie strony. Lenistwo jak wiadomo nie prowadzi do niczego dobrego.

To co, jutro pobudka o szóstej? Si!

sobota, 2 marca 2013

komisja do spraw postanowień noworocznych

Ptaki śpiewają coraz głośniej, temperatura rośnie, Wiosna zaczyna wybierać swoje kwieciste sukienki i niedługo będzie gotowa do wyjścia na scenę. Oby tylko nie dopadł jej odwieczny kobiecy problem pod tytułem: "Nie mam co na siebie włożyć i nigdzie nie idę". Wiosna to wspaniały czas na porządki i weryfikację noworocznych postanowień. Ostatnia szansa, żeby się za nie zabrać i wprowadzić w życie.

W tym roku mam wyjątkowo niewiele postanowień chociaż i tak strasznie dużo. Na liście znalazło się między innymi zdrowe odżywianie (jak zawsze?). Zdrowe odżywianie to takie zagadkowe pojęcie. Przede wszystkim chciałam zrezygnować z fastfoodów do których niepotrzebnie wróciłam kursując na trasie Szczecin-Wrocław. Weryfikacja: wprowadzone, zaliczone. Fastfoody omijam szerokim łukiem, dwa razy zjadłam kanapkę z Subwaya ale z samymi warzywami, może być. Na zwolnieniu obejrzałam mnóstwo filmów na temat przemysłowej hodowli zwierząt co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to idealny czas aby ponownie zrezygnować z jedzenia mięsa, tym razem na dłużej. Na razie dobrze mi idzie. Polecam przy okazji film Vegucated na youtube.com. Udało mi się nawet przestawić na czarną kawę mimo, że wcześniej nie wyobrażałam sobie takiej wersji (oprócz espresso, ale to inna bajka). W styczniu kilka razy spróbowałam i przekonałam się, że kawa bez mleka jest pyszna. Mleko poszło w odstawkę. Do urodzin miałam nie jeść słodyczy, także w ramach zdrowego odżywiania. Haha, postanowienie jakże nierealne dla kogoś kto uwielbia czekoladę i lody, ciasta i ciasteczka. Właściwie ciastek dawno już nie jadłam, za to czekoladę w ilości hurtowej. Ale dzisiaj pierwszy dzień marca więc zaczynam od nowa, przecież do maja są tylko dwa miesiące.

A co z innymi postanowieniami? Francuski. Leży i co jakiś czas mruga do mnie okiem. Na razie nie mam głowy do nauki nowych słówek. Szukanie pracy jest najważniejsze bo raczej długo nie wytrzymam w takim zawieszeniu. Tak się teraz czuje, zawieszona w czasoprzestrzeni w oczekiwaniu na coś stałego. Stałego w pojęciu emigracyjnym.

Bieganie i czytanie czyli klucz do życia (Odsyłam ponownie do youtube - Will Smith the key to life :)). W styczniu czytałam, w lutym biegałam, teraz pora to połączyć. Nie wiem jak to się stało, ale nie zabrałam ani jednej książki. No tak, w ostatniej chwili wypakowałam trzy grubaski bo walizka się nie domykała.

Do tego parę postanowień z kategorii psychologicznej - odhaczane każdego dnia.

Po przeprowadzonej kontroli komisja obiektywnie stwierdza, że realizacja przebiega zgodnie z planem. Uwagi: Nie spoczywać na laurach! Dodatkowo, z zakończeniem 2012, w którym hasłem przewodnim były wysokie obcasy, rok 2013 ogłasza się Rokiem Pomalowanych Paznokci.