czwartek, 28 lutego 2013

To nie jest kraj dla szybkich ludzi ;)

Nic tak nie uzależnia jak wysyłanie aplikacji ;) Bardzo chcę znaleźć coś porządnego, dlatego w każdej wolnej chwili przeglądam ogłoszenia, rejestruje się na kolejne portale i wysyłam maile z życiorysem. Trafiłam na kilka świetnych stron, między innymi shakingjobs.com, która pobiera dane z profilu linkedin (do wyboru również google+, twitter, facebook) dobierając na tej podstawie odpowiednie oferty. Wysyłanie wciąga, mówisz sobie "ok, to już ostatnia na dziś", klikasz, wypełniasz formularz i wtedy pojawiają się kolejne interesujące propozycje domyślnie wyszukane przez portal.

Na szczęście moje ślęczenie przed komputerem nie idzie na marne i jest całkiem spory odzew. Dostałam kilka telefonów, kilka maili i chwilowo jestem na etapie czekania na zwrotne info. W Anglii wszystko ma ślimacze tempo a biurokracja jest rozbudowana do granic możliwości, dlatego muszę uzbroić się w cierpliwość i zaakceptować panujące zasady. Dzisiaj nawet "mój" londyński łowca napisał, że sprawy toczą się wolno, będzie starał się przyspieszać lecz trzeba czekać. Być może nie powinnam się wypowiadać po trzech tygodniach pobytu na tej wysepce, ale mam wrażenie, że angielska flegma to nie mit. Parafrazując tytuł filmu, to nie jest kraj dla szybkich ludzi. Momentami chciałabym potrząsnąć niektórymi albo sprawdzić czy nie potrzebują wymiany baterii.

Wracając do domu obmyślałam jaką pracę wybiorę jeśli w jednym momencie spadnie kilka konkretnych ofert. Czy tą najlepiej płatną czy najbardziej związaną z dotychczasowym doświadczeniem a może coś zupełnie nowego? Kolejna zmiana w moim życiu nie zaszkodzi. I tak myśląc doszłam do wniosku, że w pierwszej kolejności chciałabym zostać stewardessą. Lubię chodzić w mundurku i się uśmiechać. Uwielbiam latać samolotem i nie sieję paniki. Idealnie pasuję do tej roli. Polatałabym od ośmiu do dziesięciu miesięcy a ostatni kurs obrałabym na Azję. Nie mam doświadczenia, stąd nie wiem czy mnie wybiorą, ale przesłałam swoje namiary. Odkąd zaczęłam pracę często korciło mnie żeby zostawić biuro i zostać stewardessą albo kelnerką. Mnóstwo ludzi pukało się w głowę i mówiło że oszalałam. Czytając to pewnie nadal przewracają oczami, ale na szczęście mało mnie to obchodzi. Życie jest jedno i nie warto go marnować na przejmowanie się opiniami innych. Fruuuuuu
Czasami mam trudności w trzymaniu się wyznaczonego toru bo wyobraźnia ponosi mnie w nieodpowiednią stronę. Ok, wracam na ziemię i przypominam sobie po co tu przyjechałam. Polatać mogę w czasie wolnym od pracy.

wtorek, 26 lutego 2013

najnowsze wydanie tygodnika Science

Drugi dzień pracy minął na wpół przytomnie. Nastawiony na piątą trzydzieści budzik właściwie nie musiał dzwonić, bo w nocy zamiast spać zastanawiałam się czy to już zawał serca czy tylko palpitacja;)

Wczoraj jakoś odruchowo wypiłam pięć kaw. Odruchowo bo przede wszystkim nie lubię rozpuszczalnej kawy i w normalnych okolicznościach skończyłabym na jednej sypanej, którą zaparzyłam w domu. Ale czego się nie robi żeby w pierwszy dzień pracy nie wyjść na odludka. Picie kawy zbliża ludzi i według amerykańskich naukowców ma wysoce integrujące właściwości. Tak więc w celach integracyjnych nie pozostało mi nic innego jak odurzać się kofeiną nie zważając na skutki uboczne.
Tym sposobem poniedziałek minął dosyć szybko i bezboleśnie, wtorek na zwolnionych obrotach i przytłumionym sennością szoku. Jutro zaczynam o 15, więc mam nadzieję, że rano będę miała więcej siły na napisanie czegoś wartego przeczytania.

Niezależnie od wszystkiego pierwsze wrażenia z pracy można podsumować następująco: mam jeszcze większą motywację żeby jak najszybciej znaleźć coś porządnego i dobrze płatnego! Wysłałam kilka aplikacji, oddzwoniłam w sprawie jednej oferty i w końcu mogę iść spać. Dobranoc :*

poniedziałek, 25 lutego 2013

CHANEL N° 5

Niedziela zaczęła się fantastycznie. Ucieszona ciepłem grzejnika wypiłam kawę i zabrałam się za przeglądanie notesu oraz wsadzonych w środek tajemnych kartek. Znalazłam taśmę klejącą, więc rozwiesiłam na szafie różne magiczne hasła, między innymi listę Azja 2013/2014 oraz skrócony plan na moje wymarzone życie. Pełen optymizm.
Rozejrzałam się po pokoju, po rzeczach które przywiozłam i doszłam do wniosku, że chyba nie za dobrze się spakowałam. Zabrałam trzy pary butów na obcasach, jedenaście! flakonów perfum, mnóstwo biurowych ubrań, tylko jeden wełniany sweter i zero ciepłych butów. Serio? Może zgubiłam gdzieś jedną walizkę? Dobrze, że chociaż czapek i szalików mam trzy komplety, zawsze mogę owinąć nimi stopy. No cóż, chyba błędnie założyłam, że od razu wprowadzę się do ciepłego domu, będę miała pracę w City, najlepiej z służbowym samochodem by nie taplać się w kałużach. A perfumy? Przecież zawsze trzeba pięknie pachnieć, nawet pracując w domu pogrzebowym, a może wtedy najbardziej.
Skoro wszystko jest w naszej głowie i bogacimy się przez odpowiedni sposób myślenia to powyższy scenariusz jest całkowicie realny. W ciepłym apartamencie do snu wystarczą jedynie Chanel N° 5, właśnie po to je zabrałam.

Kamiński. Wyprawa na biegun

W sobotę wsiadłyśmy do pociągu, moja siostra, dwie ogromne walizki, całkiem spora torba i ja. Dwie przesiadki oraz pięćdziesiąt minut marznięcia na dworcu później zostałyśmy szczęśliwie odebrane przez mojego współlokatora. Czekając przyglądałyśmy się ludziom wypatrując siwego mężczyzny z wąsami, który wyglądałby na Polaka. Woking to spore miasto więc przez dworzec przechodzi duża ilość ludzi, która stała się ciekawą grupą badawczą. Przypomnijmy, jest koniec lutego, parę dni temu wiosna zapuściła żurawia, ale przekonując się, że na nią jeszcze nie pora zaszyła się gdzieś daleko, zostawiając zadowoloną z siebie zimę w spokoju. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia, ponieważ zahartowana ludność brytyjska nie zawraca sobie głowy pogodą i niezależnie od temperatury ubiera to na co danego dnia ma ochotę. I tak przewinęły się wiosenne płaszcze, zimowe kożuchy, cieniutkie rajstopy, szaliki, odsłaniające sine nogi spodnie za kolano, kozaki do kolan i pantofelki a także japonki zestawione z legginsami i skórzaną kurtką. Skostniałyśmy jeszcze bardziej. Japonki versus 4 stopnie Celsjusza.

Nowe lokum to nie typowy angielski dom jakiego się spodziewałam a w miarę nowe mieszkanie w ceglanym trzypiętrowym bloku. Jest duży salon, ładna kuchnia i przyjemna łazienka a do tego trzy przestronne pokoje. Wszystkie krany są nowego typu więc nareszcie można połączyć zimny i gorący strumień. Na dodatek nie ma elektrycznego bojlera w łazience tylko cieplutka woda od pierwszej do ostatniej kropli. Koniec z angielską tradycją!
Ale gdzie jest haczyk? Oprócz wszystkich plusów jest też mróz. Takie małe niedociągnięcie, jeden schłodzony minus żebym pamiętała po której stronie kanału La Manche żyję. Mieszkanie ma starodawne elektryczne grzejniki, które uruchamiają się tylko o bliżej nieokreślonych godzinach, ale na pewno nie wcześniej niż rano. Zimno. Pewnie gdybym od dzieciństwa mieszkała w takich warunkach to dzisiaj nosiłabym klapki havaianas przez cały rok. Latem słoneczno żółte, zimą niebieskie albo śnieżnobiałe, wiosną zielone w kwiatki a jesienią pomarańczowe w liście ;) Oddawać moje ocieplane kozaki!

Rozpakowałam rzeczy, poukładałam wszystko i od razu zrobiło się jakoś przytulniej. Mi też przydałoby się przytulenie, chociażby do kaloryfera. Sine usta, czerwony nos, lodowate ręce. Gorący prysznic pomógł tylko na chwilę więc poszłam spać. Przejęty współlokator dał mi dwie poduszki, ręcznik i kurtkę podszytą owcą. Stworzyłam następującą kanapkę. Warstwa dolna: łóżko, prześcieradło, trzy poduszki, ręcznik. Warstwa górna: kołdra we flanelowej pościeli, koc, kurtka na nogach. A w środku ja, księżniczka na ziarnku grochu, w wełnianych skarpetkach, flanelowej piżamie, długim pluszowym szlafroku, kapturem naciągniętym na całą twarz i rękami w kieszeniach szlafroka. Poczułam się jak Kamiński zdobywający biegun. Nie pamiętam kiedy ostatni raz spałam w takiej otoczce. Chyba w Boliwii, kiedy na wysokości czterech tysięcy metrów w środku pustyni nocowaliśmy w betonowych, nie ogrzewanych nigdy niczym barakach. Nie trzeba być na biegunie ani na pustyni, wystarczy przyjechać do Anglii.

Nad ranem włączył się grzejnik i nastała wiosna ;)

piątek, 22 lutego 2013

Mieszkaniowy luz bluz

Moja siostra otrzymała pocztą dwa ogromne katalogi z Next'a, jeden z ubraniami, drugi z wyposażeniem domu, po kilkaset stron każdy. W twardych okładkach, z kolorowymi zdjęciami i dobrej jakości papierem. Pierwsza myśl: marnują drzewa żeby stworzyć niepotrzebny nikomu katalog. Wszystko by zainteresować klientów swoim towarem, zamącić w głowach i podnieść zyski. Drzewa pewnie urosną nowe, więc tym razem nie zamienię się w ekoterrorystkę i nie napiszę o ich ochronie.

Oglądając pięknie zaaranżowane wnętrza, nowe wystroje i tysiące dodatków zatęskniłam do mojego mieszkania w Szczecinie. Do tego zniszczonego ale własnego mieszkania. Z porysowaną podłogą, farbą odpadającą ze ścian, przedpotopową tapetą, dwiema szafkami kuchennymi i skleconymi z resztek półkami. Do pustki i jednej starej, pamiętającej lata sześćdziesiąte, szafy. Tak wyglądało moje mieszkanie gdy się wprowadzałam i niewiele lepiej w dniu wyprowadzki do Wrocławia. Dużo mu brakowało do doskonałości, ale miało też dobry klimat, jakąś pozytywną energię, która przeważyła podczas wyboru. I ten widok z okna! Na pół Szczecina, jezioro Dąbie i stoczniowe dźwigi. W letnie weekendy lubiłam siadać z kawą na balkonie, opalać się i podziwiać miasto. (Mój współlokator nawet nie wychodził na balkon, po prostu otwierał okno i opalał się leżąc w łóżku. Z dziewiątego piętra już nie daleko do słońca.)

Oczywiście mieszkając tam zgromadziłam trochę rzeczy, cały parapet kaktusów i wygodną sofę, paryskie obrazki, kolorowe kubki i książki. Było bardzo przytulnie i na luzie. Tak, brak remontu wprowadza luz i nieskrępowane możliwości imprezowe. Nie musisz przejmować się zalaną podłogą, kolejną plamą na ścianie, zbitą szklanką też nie koniecznie. Chyba nigdy nie imprezowałam tak często jak wtedy. Każdy pretekst był dobry do zaproszenia gości. Smażenie naleśników, antywalentynkowe single deluxe party czy zalewanie wielkanocnego zająca. Trzeba przyznać, że sąsiedzi też byli bardzo wyluzowani.

Zatęskniłam za dziewiątym piętrem a przede wszystkim za swobodą i komfortem jaki daje mieszanie we własnych czterech ścianach. Przychodzi taki etap w życiu, że chcesz mieć coś swojego. Chcesz robić to na co masz ochotę, zbierać swoje szpargały i poczuć jak kiełkują Ci korzenie. Może już nacieszyłam się tym czasem a może taki etap jeszcze na dobre nie nastał, bo półtora roku po kupnie mieszkania przeniosłam się do Wrocławia. Poczułam, że przeprowadzka przyniesie mi więcej korzyści i będzie początkiem czegoś zupełnie innego. Czułam, że to jakaś niespodziewana szansa, którą warto wykorzystać. Intuicja raczej nas nie zawodzi.

Podążając za intuicją i marzeniami sentymenty trzeba odstawić na półkę. To nie czas na przywiązywanie się do rzeczy, komfort i zapuszczanie korzeni. Jutro przeprowadzam się do Woking gdzie od poniedziałku zaczynam pracę awaryjną. Dzisiaj dostałam potwierdzenie, więc zapinam niewypakowane walizki i jadę. Czas na kolejne zmiany.

czwartek, 21 lutego 2013

Money money money albo wymarzona pięćsetka

Dzielenie i oszczędzanie pieniędzy, których jeszcze nie zarobiłam, to coś co bardzo lubię. Uwielbiam planować, więc obmyślanie na co je przeznaczę daje mi mnóstwo radości. Podobno nie powinno się tak postępować, ale przecież nie ma w tym nic złego do momentu kiedy nie wydaję. Mam nadzieję, że po weekendzie pójdę już do pracy i będę mogła wdrożyć w życie program oszczędnościowy.

Parę dni temu uświadomiłam sobie ważną rzecz. W pracy, z której właśnie zrezygnowałam zarabiałam całkiem sporo pieniędzy. Policzyłam roczny dochód i zrozumiałam, że przetraciłam wartość nowego samochodu. Na przykład takiego Fiata 500 w jakimś pięknym kolorze :)

Gdybym tylko nie wydała ani złotówki i żyła według następującego scenariusza: pracowała zdalnie ze Szczecina, mieszkając u mamy i nie płacąc rachunków; do tego nauczyła się medytować tak jak jogini, przeszła na breatharianizm i nie musiała kupować jedzenia; a znajomych poprosiła o zrzutkę na szare mydło i pastę do zębów. Gdybym tak zrobiła to dzisiaj miałabym pachnące nowością autko. Ale patrząc realnie wystarczyło pracować i zostawić jedną rozrywkę, sport, który był prawie za darmo. Mogłam przecież zrezygnować z przyjemności chodzenia do kina kilka razy w tygodniu, jedzenia na mieście, odkrywania nowych kafejek, imprezowania, spotykania się ze znajomymi i kupowania kolejnej pary niepotrzebnych butów. Nie wystarczyłoby na pięćsetkę ale na dwa miesiące w Azji na pewno. Tyle tylko, że siedząc w wynajmowanym pokoju wpadłabym w deprechę i uschła z samotności a na dodatek nie uzbierałabym tylu miłych wspomnień. (Pozdrówki dla ekipy badmintonowej :*)

Wrocław był czasem rozrywki, Anglia (gdziekolwiek będę mieszkać) będzie czasem oszczędzania. Zakładam, że na cztery miesiące w Azji będę potrzebowała około dwudziestu tysięcy peelenów. Dobrze byłoby zebrać te pieniądze w ciągu ośmiu miesięcy co oznacza, że od marca na konto oszczędnościowe powinno wpływać pięćset funtów. Dużo i mało, w zależności od zarobków i dziurek w pasie, który trzeba będzie zacisnąć.

Oszczędzanie na szczęście nie jest trudne, szczególnie jeśli masz konkretny cel, którego realizacja jest twoim priorytetem. Kilka lat temu natknęłam się w internecie na stronę Careerbreak.pl . Magda, która opisała jak sprzedała wszystko i zwalniając się z pracy wyruszyła w podróż dookoła świata, sformułowała kilka dobrych wskazówek, o których warto pamiętać podczas odkładania na wyjazd. Na tej podstawie opracowałam własną, modyfikowaną w zależności od potrzeby, listę.

Tym razem lista otrzymała nazwę Azja 2013/2014 i wygląda tak:

1. Co miesiąc odkładaj stałą kwotę 500 £, żyj tylko z tego co zostanie.

2. Zwiększ dochody:

- nadgodziny jeśli zostanę w pracy awaryjnej lub znalezienie pracy dodatkowej

- otwórz lokatę lub konto oszczędnościowe

- odkładaj każdą niespodziewaną gotówkę

- sprzedaj wszystko czego nie potrzebujesz

3. Zmniejsz wydatki:

- nie kupuj ubrań choćby kosztowały bardzo mało

- jedz i pij w domu

- nie kupuj gazet, płyt ani książek, nie chodź za często do kina

...

4. Zakochaj się i żyj miłością ;) Ostatni punkt stosować zamiennie z breatharianizmem w zależności od okoliczności przyrody.

Plan wygląda dosyć restrykcyjnie i patrząc z boku można by odnieść wrażenie, że pozbawiam się wszystkich rozrywek. Ale czy te wszystkie rozrywki są nam bez przerwy potrzebne? Prawdziwą atrakcją tego roku będzie rozpoczęcie kolejnej wymarzonej podróży. Trzymajcie kciuki za pannę Szkotkę ;)

środa, 20 lutego 2013

Rano, wieczór, we dnie, w nocy...

Nie pracuję już od miesiąca. Najpierw zwolnienie, później urlop i na końcu bezrobocie :) Na marginesie, pierwszy raz w życiu jestem bezrobotna i zwolniłam się nie mając innej pracy. Mam dużo wolnego czasu, szczególnie odkąd wyjechałam. W Szczecinie ciągle było coś do zrobienia. Załatwianie spraw przed wyjazdem, spotkania z mniej lub bardziej znajomymi osobami ;) , upychanie rzeczy w szafach i całe mnóstwo przyjemnych czynności. W Anglii jak na razie zajmuję się zdobywaniem dokumentów, szukaniem pracy, wysyłaniem aplikacji, pisaniem bloga. Prawie cały dzień przesiaduję przed kompem bo wysyłanie podań o pracę jest strasznie czasochłonne i wciąga jak bagno. Dobrze, że chociaż wychodzę biegać. Chodzenia do pracy mi nie brakuje bo ani trochę się nie nudzę. Tylko pieniądze mogłyby napływać same na konto. O! taka opłata za szukanie pracy ;) Jeden funt za każdą wysłaną aplikację? Tak, całkiem opłacalny interes. Czemu rząd brytyjski jeszcze tego nie wprowadził? Przynajmniej byłaby pewność, że ludzie nie otrzymują zasiłku za oglądanie telewizji.

Nie pracuję dlatego mam czas na różne niecodzienne przemyślenia, tym razem aspekt socjologiczny. Zastanawiałam się kiedy lepiej jest udostępniać nowe posty, na bieżąco czyli zaraz po tym jak coś skrobnę, czy może o konkretnej godzinie. Wczoraj skończyłam pisać dosyć późno i nie byłam pewna czy ktokolwiek to przeczyta. Udostępniłam na Facebooku i po chwili okazało się, że całkiem sporo osób jeszcze nie śpi i śledzi portal. Rano, kiedy wszyscy są w pracy i bardzo pilnie wykonują swoje obowiązki ilość fejsbukowych postów jest jeszcze większa niż wieczorem. Blogowe statystyki rosną niezależnie od pory dnia.

Morał oczywisty, ludzie non stop łączą się z książką twarzy, która stała się współczesnym aniołem stróżem. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, facebook zawsze do pomocy ;) Codzienna, a właściwie całodobowa porcja modlitwy.

FB to dobra rzecz i bardzo lubię z niego korzystać. Po odpowiedniej selekcji może służyć za wartościowe źródło informacji. Po co zaglądać na kilkadziesiąt stron skoro wszystko przepływa przez fejsa. Promocje tanich lotów, repertuar kin, imprezy, wydarzenia, ciekawe artykuły, wszystko czym się interesujesz. Super sprawa.
Mimo całej wspaniałości facebook nadal zabiera za dużo czasu i bardzo nas pochłania. Z tego względu kilka razy sprawdzałam czy potrafię bez tego funkcjonować. Robiłam sobie fejsbukowy detox żeby zobaczyć czy jestem uzależniona a jeśli tak to w jakim stopniu. Na szczęście nic mi nie jest ;) Mój sposób na odtrutkę jest prosty, podczas urlopów i spontanicznych wyjazdów nie korzystam z internetu. Naprawdę warto spróbować. Wspaniałe uczucie ulgi kiedy uwalniasz się na dwa tygodnie od jakichkolwiek wiadomości. Myślę, że tylko wtedy można w pełni oderwać się od rzeczywistości, zapomnieć o codzienności i cieszyć się nowym miejscem.

Wracamy do domu z oczyszczonym umysłem i nagle, w pakiecie z beztroską głową pojawia się dodatkowa porcja czasu. Czas na czytanie książki, poukładanie papierów, zrobienie przeglądu w szafie, spacer albo uważne słuchanie muzyki. Jeszcze przez kilka dni nie ciągnie nas do stałego bycia na łączach lecz stopniowo wszystko wraca do normy. Bo przecież anioł stróż czuwa, zawsze gotowy do pomocy.

wtorek, 19 lutego 2013

A Ty o czym marzysz?

Często zadaję ludziom powyższe pytanie. Po to żeby ich lepiej poznać, dowiedzieć się na czym im najbardziej zależy i do czego w życiu dążą. Zadaję je z premedytacją, czasami na przekór otaczającej rzeczywistości, aby zmobilizować znajomych do refleksji. Kiedyś myślałam, że nasze umysły są wypełnione marzeniami a odpowiedź na takie pytanie będzie łatwa i stanie się podstawą do przyjemnej rozmowy.
Nic bardziej mylnego. Wielokrotnie zamiast odpowiedzi otrzymywałam zdziwione spojrzenia mówiące mniej więcej "Czego ona ode mnie chce?", skonsternowane twarze pod tytułem "Marzenia? Ale o co chodzi?". Kiedy po pierwszych słowach typu "o wygranej w totka" dopytuję o czym tak naprawdę marzą bardzo wiele osób odpowiada, że tak właściwie to o niczym. Tu pojawiają się ogromne znaki zapytania. O niczym? Jak to możliwe żeby nie mieć marzeń? W którym momencie życia je zgubiłeś? Oczywiście zostawiam je niewypowiedziane. Takie psychologiczne rozważania to ciekawa próba zrozumienia drugiej osoby jednak nie wątek za który chciałabym się zabrać na forum.

Nie chcę oceniać czy brak marzeń jest dobry albo zły, moim zdaniem jest po prostu smutny. Jeśli marzysz o niczym to nic się spełni. Byłoby dziwne gdyba osoba prowadząca bloga "...droga do spełnienia marzeń" nie była marzycielką. Jestem bardzo wdzięczna, że przez wszystkie trzydzieści niecałe trzy lata konfrontacji z rzeczywistością nie zatraciłam umiejętności marzenia. Właściwie niektóre wydarzenia jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu, że marzenie ma sens.

Na studiach, otoczona stęchłymi meblami, wypierdziałymi tapczanami i pożółkniętą tapetą, zamknięta w starym pokoju jeszcze starszej kamienicy, miałam radio. W Czwórce, która w tamtych latach była Radiem Bis, leciała audycja poświęcona podróży za jeden uśmiech. Nie była to zwykła wycieczka tylko prawdziwa wyprawa, w której Kinga i Chopin objechali stopem cały świat. Słuchanie ich relacji dodało mi skrzydeł, zrozumiałam, że takie szalone pomysły są możliwe i sama zaczęłam marzyć o podobnej podróży.
Skończyłam studia, zaczęłam pracę i mimo upływu kilku lat ciągle skakałam z radości na myśl, że pewnego dnia objadę całą Ziemię. W którymś momencie otworzyłam konto oszczędnościowe, nazwałam je "podróż" i zaczęłam odkładać pieniądze. Jakiś czas później poznałam osobę, która uwierzyła w ten pomysł i nadała jej konkretne ramy czasowe. Z kilku względów postanowiliśmy skurczyć świat do jednego kontynentu a dwa lata zamknąć w czterech miesiącach.

Wspominając Amerykę Południową często zastanawiam się jak ta wyprawa zmieniła mój charakter. Niezapomniane wrażenia oraz wspomnienia z pięknych miejsc nie były najważniejsze. Dzięki tej podróży zrozumiałam, że spełnienie marzeń jest bardzo proste. Wystarczy czegoś naprawdę mocno chcieć, na tyle mocno, by poświęcić inne, mniej istotne dla nas sprawy. Obmyślić konkretny plan, zmobilizować się i dążyć do jego realizacji. Podróż dookoła świata uległa pewnej modyfikacji, może nie zostanie zrealizowana jednym ciągiem, ale na pewno nie zakończy się na Ameryce Południowej. Następna w kolejce jest Azja.

Kiedy ktoś mi mówi jak mam dobrze i jak on też chciałby pojechać zawsze odpowiadam, że może mieć jeszcze lepiej, jeśli tylko naprawdę chce. Wymówki oznaczają tylko jedno, masz inne priorytety i w głębi duszy nie marzysz o podróżach.

A o czym marzysz? Jeśli o niczym to nic ci się spełni.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Duma i uprzedzenie

Rozpiera mnie duma. Tak jak ostatnio pisałam, nie ma co martwić się na zapas. Dlatego zapomniałam o negatywnym nastawieniu, przestałam wymyślać pesymistyczne scenariusze i użalać się nad sobą, zabrałam się do pracy. Wczoraj po południu stworzyłam nową ulepszoną wersję życiorysu. Przeczytałam ją kilka razy i poczułam się świetnie.

Jak łatwo można zmienić sposób myślenia. Wystarczyło zagłuszyć głos, który siedział w mojej głowie i mówił, że wymienianie szczegółowych czynności w CV nie ma sensu, że logiczne jest to co robi się na danym stanowisku a tym bardziej, że w pracy zajmujesz się wieloma różnymi rzeczami i każdy powinien o tym wiedzieć, że pisanie o swoich dobrych stronach to przechwałki i zarozumialstwo. Mówiłeś coś jeszcze? A właśnie, że każdy może wykonywać pracę z takim samym rezultatem, że twoje starania i osiągnięcia nic nie znaczą. Adios. Od dzisiaj nie masz wstępu do moich myśli.

Nie dziwi mnie już optymizm zachodnich obywateli. Nie mogą myśleć negatywnie skoro najmniejsze zadania czy osiągnięcia wypisują w CV i traktują jako coś wyjątkowego. I mają rację, bo przecież każdy jest wyjątkowy i niepowtarzalny. Jedni wiedzą to od zawsze inni muszą to dopiero odkryć, uwierzyć i trzymać się tej myśli niezależnie od okoliczności.

Wracając do rzeczywistości, wieczorem udało mi się wyskrobać i przesłać byłym pracodawcom referencje. I znowu byłam bardzo dumna z siebie, bo nie spodziewałam się, że tak łatwo mi pójdzie.

A uprzedzenie? Uprzedzenie każdy z nas ma, zdecydowanie nie jedno. Jestem uprzedzona do dziewczyny z HR, która zwlekała cztery dni z napisaniem maila. Nie znam jej, nie widziałam na oczy, więc to głupie, że już jej nie lubię. Szkodzę sama sobie bo ona i tak nie zna moich myśli a ja niepotrzebnie się denerwuję. Może wykrzesam z siebie więcej tolerancji i postaram się ją zrozumieć.

Uprzedzenie, jak każda inna negatywna myśl, wpływa źle przede wszystkim na nas samych. Lepiej czym prędzej się go pozbyć.

niedziela, 17 lutego 2013

Always look on the bright side of life... :)

W piątek dopadł mnie kryzys, spadek formy, który częściowo przetrwał do soboty. Najpierw z powodu referencji, które wydają mi się czymś ogromnie skomplikowanym. W Polsce o referencje od pracodawcy nikt nie dba i właściwie o nich nie pamięta. W Anglii jest to wymóg. Niektóre firmy już od tego odchodzą. Zdają sobie sprawę, że często pracownik sam pisze taką opinię i daje ją szefowi do podpisu. Jednak w mojej pracy awaryjnej referencje są wymagane na papierze i pani z HR jest bardzo zdeterminowana by je otrzymać.

Mam nadzieję, że uda mi się nakłonić moje kierowniczki do poświęcenia mi kawałka dnia i przesłania jakiegoś ładniejszego świstka. W tym miejscu uśmiecham się szeroko i pozdrawiam kierowniczkę A. i kierowniczkę L. :D Bez referencji wrócę do Polski nie odwiedziwszy nawet królowej na herbatce ;)

Chciałabym mieć to już z głowy. Może nie jest aż tak tragicznie skoro na Wyspach pracuje tylu Polaków i mało prawdopodobne żeby wszyscy przyjechali z referencjami.

Będzie dobrze, na pewno się uda.

Zgodnie z sugestią headhuntera zaczęłam przerabiać CV na modłę angielską. Przewertowałam mnóstwo przykładów w internecie, jeszcze więcej profili na LinkedIn'ie i zamiast zabrać się do pracy dopadł mnie dalszy ciąg pesymistycznego nastroju. Doszłam do wniosku, że łowca to jakiś odrealniony człowiek powtarzający piękne pseudomotywujące slogany, których nauczył się na kursie. Bo niby jak mam nie porównywać się do innych i myśleć, że jestem najlepsza, skoro na pierwszy rzut oka widać, że nie mam dużego doświadczenia a to co robiłam mógłby robić prawie każdy. Od razu wyobraziłam sobie, że nigdzie mnie nie zatrudnią, nie dostanę świetnie płatnej pracy i nie zrobię imponującej kariery. Nawet do sprzątania mnie nie wezmą bo nie mam referencji.

Będzie dobrze, na pewno się uda. Kryzys i spadek formy nie są dla optymistów. Przypomniało mi się w porę, że jedyną karierą na jakiej mi zależy jest zdobycie posady prezesa we własnej kawiarni a w Anglii jestem głównie po to żeby zarobić na wyjazd do Azji ;)

Na własną kawiarnię też wypadałoby trochę uzbierać, ale podobnie jak Scarlett O'Hara "nie chcę o tym teraz myśleć. Pomyślę o tym jutro". Życie i tak jest nieprzewidywalne, więc nie ma sensu martwić się na zapas. Co ma być to będzie a będzie tylko lepiej :)



piątek, 15 lutego 2013

Londyn lub CV do poprawki

Wczoraj po piętnastu latach wróciłam do Londynu. Z trzydniowej wycieczki szkolnej pamiętałam jeden wielki zachwyt. Fascynowało mnie wszystko, ale najbardziej kolorowe światła, tłum ludzi i różnorodność ich twarzy. Było to moje pierwsze zetknięcie z prawdziwie zachodnim miastem. Czułam niedosyt i od czasu do czasu korciło mnie żeby tam wrócić i zobaczyć co się zmieniło.

Głównym powodem jednodniowej wizyty w Londynie było spotkanie z łowcą głów, więc o mieście za chwilę. Z rozmowy wyszłam bardzo podbudowana ponieważ dowiedziałam się, że mam dużą szansę na zdobycie ciekawej i dobrze płatnej pracy. Muszę tylko poświęcić trochę czasu i zastosować się do kilku wskazówek.

Opowiedziałam czym się zajmowałam i co chcę robić. Zdziwiony Pan Łowca powiedział, że moje CV nie odzwierciedla w pełni mojego doświadczenia. Okazuje się, że w Anglii życiorys wygląda prawie jak list motywacyjny i dobrze jest opisać szczegółowo to czym się zajmowało w poprzedniej pracy. Wydawało mi się, że i tak mam sporo informacji i łatwo się domyślić, z czym wiąże się dane stanowisko. Pewnie co kraj to obyczaj bo tutaj wszystko musi być czarno na białym, nikt nie będzie bawił się w domysły.

Drugą ważną rzeczą, na jaką zwrócił mi uwagę, jest pewność siebie. Powiedział coś co teoretycznie jest oczywiste. Wiara w siebie i przekonanie, że jest się najlepszym w tym co się robi są kluczowe. Wbrew pozorom nie mam wystarczającej pewności siebie a już na pewno nie czuję, że jestem w czymś najlepsza. Raczej mam w zwyczaju myśleć, że inni robią coś lepiej. Dla przykładu, nie chciałam zakładać bloga bo sądziłam, że nie umiem nic ciekawego napisać a w sieci jest mnóstwo dobrych i bardziej interesujących tekstów. Nie wstawiałam nigdzie swoich zdjęć bo uważałam, że ludzie robią piękniejsze. Pewnie częściowo jest to kwestia wychowania i charakteru. Na szczęście różnica między wychowaniem w Polsce a na zachodzie powoli się zaciera. Teraz dzieci nie siedzą w kącie w nadziei, że ktoś je odnajdzie tylko same sięgają po co chcą. Staruchom takim jak ja pozostaje praca nad sobą , słuchanie i uczenie się od innych ;)

A Londyn? Po latach okazał się kopią Lądka Zdroju ;) Żartuję, nie mam pojęcia jak jest w Lądku, ale chodząc po Londynie nie było już wielkiego "wow". Oczywiście przez kilka godzin nie miałam możliwości zobaczenia wszystkich najpiękniejszych i wartych odwiedzenia miejsc, jednak to na co się natknęłam wydawało mi się typowo angielskie i nie powalające na kolana.

Do trzech razy sztuka. Mam nadzieję, że najlepsze londyńskie zakątki jeszcze przede mną.

A tymczasem polecam kilka wczorajszych zdjęć : http://www.flickr.com/photos/cudawianka/


czwartek, 14 lutego 2013

Ironia losu lub dlaczego nie zostałam Twoją walentynką ;)

Nic tak nie porusza naszego zaplanowanego i poukładanego życia jak zakochanie. Sądzę, że jest to jedna z nielicznych okoliczności, na które nie mamy wpływu. Możemy kontrolować w jaki sposób zareagujemy na różne zdarzenia losu. Nie tak łatwo jest tego dokonać, ale na pewnym etapie jesteśmy w stanie neutralizować negatywny wpływ jaki mają na nas wydarzenia albo otaczający nas ludzie.

Ale zakochanie? Pojawia się znikąd, w najbardziej niespodziewanych momentach i nie możemy tego zmienić.
Miesiąc przed wylotem przyjechałam do Szczecina specjalnie na wieczorne spotkanie ze znajomymi z byłej pracy. Z pociągu wparowałam do domu, zostawiłam rzeczy, przebrałam się i równie szybko wyparowałam na imprezę. W miejscu, do którego chodzę tylko przy okazji tych spotkań czyli maksymalnie cztery razy w roku, przy muzyce, do której zazwyczaj nie tańczę, poznałam Jego.
Nie liczyłam na to, że do mnie podejdzie, bo to, że ktoś patrzy w twoją stronę i uśmiecha się do ciebie jeszcze nic nie znaczy. Podszedł i przetańczyliśmy pół nocy. Nie spodziewałam się, że odezwie się na drugi dzień albo kiedykolwiek, bo przecież przetańczenie pół nocy jeszcze nic nie znaczy. Napisał i umówiliśmy się na kawę. I tak spotykaliśmy się przez kolejne dni i tygodnie. Poziom zauroczenia rósł z każdym spotkaniem a uśmiech nie znikał nam z twarzy. Mroźna zima przemieniła się w piękną romantyczną porę z gwieździstym niebem i magicznym śniegiem. Seanse filmowe stały się nagle bardzo inspirujące a zwykłe stare piosenki podrywały do tańca. Noce były krótkie, jedzenie niepotrzebne, zakochanie.

I co?... Ironia losu. Spotkać się w tak niesprzyjających okolicznościach i w tak nieodpowiednim czasie...

Jestem świetna w dorabianiu teorii, którymi tłumaczę sobie otaczający mnie świat. Myślę, że wszystko w życiu dzieje się po coś i każdą osobę spotykamy w pewnym celu. Szukam uzasadnienia za każdym razem kiedy dzieje się coś niespodziewanego, ktoś się pojawia albo odchodzi, coś się zaczyna albo kończy. Rozkminiam, ale jest mi to potrzebne. Tak samo zrobiłam teraz. Stworzyłam co najmniej kilka bardzo racjonalnych teorii aby zrozumieć czemu ta znajomość musiała się zakończyć. Jest tylko jeden problem, nie wierzę w ani jedną.

Zakochanie i rozsądne myślenie jakoś nie idą w parze...

:)

środa, 13 lutego 2013

czekanie, szukanie i poniosła mnie wyobraźnia...

Dostałam dzisiaj stos dokumentów do wypełnienia, odesłałam i teraz czekam na moment, w którym będą mogli mnie zatrudnić. Może to potrwać od tygodnia do trzech... Jednocześnie nabrałam pewności, że będę szukać czegoś lepiej płatnego i zaczynam od razu, szkoda czasu na niskie zarobki. Może to perfidne z mojej strony, zatrudnić się i od razu szukać nowej pracy, lecz nie przyjechałam tu w ramach wolontariatu a w konkretnym celu. Na spokojnie załatwię wszystkie niezbędne rzeczy i będę wysyłać aplikacje :) Na pewno prędzej czy później coś znajdę.

Jutro jadę do Londynu spotkać się z tak zwanym łowcą głów ;) Taka walentynkowa wyprawa. A jeśli o Walentynkach mowa to w sklepach i restauracjach szaleją ze specjalnymi ofertami. Dwa wina w cenie jednego, trzy bombonierki i bukiet kwiatów gratis. Obiad, deser i wino w mega okazyjnej cenie. Sprzedaj jak najwięcej, wydaj jak najwięcej. Może przy okazji uda Ci się uszczęśliwić drugą osobę lub przynajmniej tak bardzo jej nie rozczarować. Swoją drogą nie ma nic bardziej oklepanego niż zabrać dziewczynę na walentynkowy obiad.

Chciałabym być zabrana na romantyczny lot balonem lub przejażdżkę skuterem po Rzymie. Ostatecznie na obiad... jeśli On będzie gotował ubrany tylko w kuchenny fartuch...

wtorek, 12 lutego 2013

Praca awaryjna czyli pierwszy mały sukces

Bardzo trudno wyemigrować do Anglii jeśli na początku nie masz u kogo się zatrzymać i nie masz załatwionej pracy. Wydaje mi się, że jedyną opcją jest wtedy pobyt w tanim hostelu.
Przyjeżdżając tu nie do końca zdawałam sobie sprawę z następującej zależności: żeby wynająć mieszkanie wymagany jest numer konta oraz kaucja. Konto bankowe możesz otworzyć jeśli masz potwierdzenie adresu. Adres może potwierdzić Ci wynajmujący lub pracodawca...Błędne koło, chociaż podejrzewam, że są sposoby na ominięcie tych zasad. Podobno wynajęcie samego pokoju nie jest tak problematyczne i numer konta nie jest wymagany. Wystarczy tylko mieć około 500 funtów żeby wpłacić kaucję ;) Mogłabym tak zrobić, zamrozić oszczędności, wynająć pokój i szukać pracy. Tyle tylko, że dokładnie nie wiem w jakim mieście i po jakim czasie udałoby mi się znaleźć zatrudnienie.

Czasami pracodawcy zapewniają zakwaterowanie swoim pracownikom, tak jest też w przypadku firmy, dla której pracuje moja siostra. Z tego względu uznałam, że na początek warto ułatwić sobie życie i podjąć tam pracę. Jeszcze przed przyjazdem dostałam informację, że mają wakat w Woking a na poniedziałek byłam umówiona na rozmowę kwalifikacyjną. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Właściwie czułam przerażenie... Nie rozmową ale samym miejscem. Wywiad trwał ponad godzinę, odpowiadałam na wiele pytań dotyczących między innymi rozwiązywania problemów w potencjalnych sytuacjach. Wczułam się w role przyszłego pracownika i dosyć mocno wkręciłam w omawiane scenariusze, ale mimo wszystko po wyjściu miałam mieszane uczucia. Mokre buty (kalosze czekają nadal w sklepie), zaśnieżony płaszcz, burczenie w brzuchu a przede wszystkim obawa czy poradzę sobie jeśli mnie zatrudnią. Pierwszym możliwym pociągiem wróciłam do Newbury.

Wieczorem zadzwonili z wiadomością, że bardzo dobrze wypadłam na rozmowie i chcą mi zaoferować pracę na pełny etat! Uff. Teraz czekam tylko na załatwienie sterty papierów m.in zaświadczenia o niekaralności i mogę pracować. Będę miała gdzie mieszkać, zacznę zarabiać a jeśli nie będę zadowolona to zawsze mogę znaleźć coś innego.

Hartowanie ciała i ducha

Często zastanawiam się dlaczego w tak rozwiniętym kraju nikt nie wpadł na pomysł połączenia kranów z ciepłą i zimną wodą w jeden wspólny. Pewnie wpadł, ale uznał to za zbędny luksus i tak w większości angielskich domów odkręcasz jednocześnie dwa krany, jeden z lodowatą a drugi z bardzo gorącą wodą. Masz ją nałapać i wymieszać w dłoniach czy dla zdrowotności raz chłodzić ciało a raz rozgrzewać? Wolność wyboru.

Jeśli natomiast jeden kran przecieka i jest na stałe zakręcony to codziennie mrozisz twarz wywołując wspomnienia. Miłe wspomnienia letniego obozu w górach, porannej gimnastyki i mycia się w strumyku pod lasem. Nie pozostaje nic innego jak się uśmiechnąć. Po pięciu dniach takie wyobrażenie nadal działa ;)
Pod prysznicem nie jest lepiej, co prawda tylko jedna słuchawka ale i bojler, z którego woda przelatuje z naprzemiennie skrajną temperaturą. Lód, wrzątek, lód, wrzątek. Miłe wspomnienia jeszcze się nie pojawiły.

Hartowanie ciała, pobudzanie wyobraźni, mniejsze zużycie wody, bo już nie zapominasz o bożym świecie biorąc ciepły przyjemny prysznic, same zalety.


poniedziałek, 11 lutego 2013

Gdyby nie der, die, das albo kiełkowanie myśli

Mogłabym wyjechać do Niemiec, szczególnie do Berlina skąd tak blisko do domu, albo do Austrii czy Szwajcarii. Ciężko tam dostać pracę, ale zarobki podobno są niezłe. Tyle tylko, że po ostatnim stanowisku jakoś nie miałam ochoty na kolejne zetknięcie z niemieckim. Niby znam ten język, ale te odstraszające rodzajniki… Może innym razem.
Za to bardzo lubię angielski, styczność z nim i możliwość mówienia zawsze sprawiały mi dużą frajdę. W liceum i na studiach chciałam uczyć się w angielskojęzycznym kraju, ale nie miałam wtedy takiej możliwości. Później wielokrotnie myślałam o wyjeździe do Anglii. Zazdrościłam ludziom, którzy płynnie porozumiewają się w tym języku i sama chciałam dojść do tego poziomu. (Uczucie zazdrości tylko w pozytywnym, inspirującym znaczeniu). I znowu przez parę lat, z różnych powodów, myśl pozostawała tylko myślą, robiąc mi co jakiś czas wyrzuty.

Teraz, kiedy nie jestem niczym uwiązana a do tego okoliczności były całkiem sprzyjające mogłam nareszcie pozwolić jej wykiełkować. Nie chciałam aby przez kolejne lata krążyła po głowie mówiąc „mogłaś spróbować skoro zawsze chciałaś”.

Między innymi dlatego jestem w Anglii.

niedziela, 10 lutego 2013

"A ja chodzę, desperacko i na przekór wszystkim moknę..."


Nie znoszę chlupania w butach, płaszcza przemoczonego do podszewki i czapki tak mokrej, że równie dobrze mogłabym włożyć głowę pod kran... No dobrze, chlupanie lubię, ale tylko w sandałach w samym środku letniej burzy.
Jednak do lata daleko, na nogach zamszowe trzewiki a do dużego sklepu około trzydziestu minut w jedną stronę. Niebo w szarościach, leje, nie ma szans na poprawę. Postanowiłam, że nie dam się angielskiej pogodzie i poszłam. Chlup, chlup, chlup. Szyk zmokłej kury i uśmiech od ucha do ucha. Kalosze i palto a’ la Paddington pilnie potrzebne! Jeśli nie palto to przynajmniej ogromny parasol.
Dzisiaj przekonałam się, że moja przyjaciółka ma rację: na Wyspach są dwa wyjścia albo narzekać na pogodę i nie wychylać nosa za drzwi, albo zignorować, ubrać się odpowiednio i robić to na co ma się ochotę. Ponieważ całodzienne siedzenie w domu nie jest w moim stylu a narzekanie zasadniczo nie ma sensu (tym bardziej na pogodę, na którą nie mamy wpływu), wybieram niczym nieograniczoną wersję kaloszową.
A tymczasem niech pada, wieje a słońce nie wychodzi , ja wysuszona zakładam buty do biegania, wychodzę z domu i „śpiewam w deszczu” ;)

sobota, 9 lutego 2013

czemu Anglia albo cel, pal!

Na początku grudnia, jeszcze przed złożeniem wypowiedzenia i podjęciem ostatecznej decyzji wysłałam kilka cv do polskich firm w nadziei na ciekawszą i dobrze płatną pracę. Dostałam parę propozycji m.in. w Krakowie i Poznaniu, ale podświadomie czułam, że nie ma to sensu.

Byłam wykończona obecną pracą oraz siedzeniem samej w czterech ścianach wynajmowanego pokoju. Przypuszczałam, że na dłuższą metę nowa praca na podobnych warunkach niewiele zmieni. Czułam, że chcę zrobić coś co przybliży mnie do realizacji kolejnego marzenia.
Niespodziewanie w pracy kazali nam wykorzystać jak najwięcej dni z bieżącego urlopu, dlatego przed świętami odwiedziłam w Newbury moją siostrę, która w listopadzie wyemigrowała do Anglii.

Myślę, że ta wizyta przyspieszyła moją decyzję. Zaczęłam analizować i przypominać sobie na czym mi najbardziej zależy i co sprawia, że czuję się szczęśliwa. Doszłam do wniosku, że nie warto dłużej czekać, trzeba działać.
I tak postawiłam sobie cel: wyjeżdżam do Anglii, oszczędzam pieniądze a pod koniec 2013 roku pakuję plecak i przez cztery miesiące podróżuję po Azji.



piątek, 8 lutego 2013

this is my new temporary home - be happy

This is my new temporary home - be happy. Takie słowa przyszły mi do głowy, kiedy wysiadłam wczoraj na lotnisku London Stanstead.

Przeprowadzka do innego kraju to naprawdę dziwne uczucie. Szczególnie świadomość, że będę otoczona głównie przez Anglików, ich język, zwyczaje i temperament. Postanowiłam nastawić się optymistycznie, przypomnieć sobie jaki mam cel i polubić to co mnie otacza. To jedyne rozsądne wyjście jeśli mam tu jakoś przetrwać. Stąd właśnie myśl, że Anglia będzie moim nowym tymczasowym domem i będę szczęśliwa.

Ale jak się tu znalazłam? W marcu 2012 po prawie pięciu latach pracy w banku w Szczecinie postanowiłam skorzystać z szansy i przenieść się do korporacji we Wrocławiu. Chciałam spróbować pracy w innej branży, odkryć nowe miasto i zdobyć doświadczenie.

Dosyć szybko okazało się, że ani Wrocław ani korporacja nie są dla mnie. (Może innym razem rozwinę ten wątek.) Od początku mówiłam kolegom z zespołu, że nie przepracuję roku w tej firmie i faktycznie z końcem grudnia złożyłam wypowiedzenie. To co robiłam nie miało głębszego sensu, było stresujące i monotonne a na dodatek nie przynosiło znaczących dochodów. Moje oszczędności topniały zamiast rosnąć (pewnie nie byłoby tak źle gdyby nie uzależnienie od kina i butów ;) )

Przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że pobyt we Wrocławiu nie przybliża mnie ani trochę do moich podróżniczych marzeń i celu jakim jest własna kawiarnia.

Podróże i kawiarnia...