czwartek, 11 kwietnia 2024

Przystanki doświadczeń albo łączenie kropek.

Wiosna nadeszła, temperatury szaleją, więc nareszcie wskoczyłam na rower i jeżdżę przez okoliczne wioski, wśród zielonych, morenowych pagórków i przydrożnych kolorowych kwiatów. Zachwycam się tymi widokami niezmiennie. Czasami, podczas jazdy słucham podcastów, głównie po to, żeby nie myśleć o kolejnej górce na mojej drodze. Wczoraj usłyszałam coś na temat krytykowania. (Już miałam napisać, że na temat krytyki, lecz krytyka a krytykowanie to jednak coś innego. Krytyka może być przecież konstruktywna i prowadząca do dobrych wniosków a tym samym zapraszająca do zmiany. Z krytykowania nigdy nie wynika nic dobrego.) Prowadząca przypomniała, że największymi krytykantami naszych działań jesteśmy my sami. I faktycznie, wydaje się nam, że to inni nas ciągle krytykują, ale jak się przyjrzeć dokładniej to czy nie dokonujemy autosabotażu podcinając swoje własne skrzydła? Czy do naszej głowy nie napływają myśli w stylu "nic mi nie wychodzi, nie poradzę sobie, to dla mnie za trudne, inni na pewno robią to lepiej, to co robię, to przecież nic takiego, nie warto tego pokazywać światu"? Co gorsza, zdarzają się takie napastliwe uwagi jak "ale ze mnie głupek, jak ja wyglądam, jak można było tak postąpić". Znacie to? Specjalnie wybrałam zwroty, które pasują do wszystkich, bo jestem pewna, że nie tylko kobiety się tak krytykują. 

Buduję swoją świadomość od wielu lat i wiem jaki wpływ mają myśli na nasze życie. Na szczęście już bardzo rzadko łapię się na negatywnych myślach o sobie. Zachęcam Was do obserwowania tego co o sobie myślicie lub mówicie. Zwłaszcza co mówicie, bo jeśli z waszych ust lecą słowa "ale ze mnie debil" to uwierzcie, że po jakimś czasie inni tak właśnie będą was odbierać.
W chwili słabości przyszła mi taka uwaga, że gdybym nie była taka leniwa to już dawno miałabym swoją kawiarnię. "Biczowałam się", że nie robiłam nic, aby zrealizować swoje marzenie. Myślałam, że siedzę tylko w tym korpo światku, zmieniam od czasu do czasu pracodawców, branże w sumie też, lecz nadal nie jestem u siebie i nadal nie mam kawiarni. Robiłam sobie wyrzuty, że nie mam odwagi, że zbaczałam z wyznaczonej ścieżki. Popatrzyłam krytycznie na minione lata i uznałam, że wcale nie było ze mną tak źle. Faktycznie czasami nie byłam wystarczająco skupiona na celu lub cel mi się rozmywał kiedy na horyzoncie pojawiały się nowe możliwości a umysł kreślił inne wizje. Momentami dałam się omamić wyobrażeniom wyniesionym z oglądania filmów i myliłam moje prawdziwe pragnienia z tymi narzuconymi przez otoczenie. Najczęściej przytrafiało mi się to w Londynie, w którym zachłysnęłam się trochę wielkim światem i wydawało mi się, że np. praca w bankowej korporacji w City byłaby czymś co przyniesie mi szczęście. Wiele rzeczy mi się wtedy wydawało i chwytałam wiele srok za ogon.

Zaraz po przyjeździe do Anglii bardzo zależało mi na zdobyciu doświadczenia jako kelnerka. Może czytaliście, myślałam, że to będzie dobry sposób na poznanie biznesu od kuchni. Zaczęłam od zatrudnienia się w tajskiej restauracji w wiosce, w której wylądowałam przyjmując moją drugą na emigracji pracę. Bycie kelnerką w restauracji bardzo mi się spodobało, mimo mocno specyficznej, wręcz ekscentrycznej właścicielki. Lubiłam adrenalinę i to czego się tam uczyłam. Mam hopla na punkcie obsługi klienta, więc cieszyłam się, że mogę uczyć się jak taka obsługa powinna wyglądać. Dowiedziałam się co to jest amuse-bouche, jak otwierać wino zwykłym korkociągiem i wielu innych przydatnych rzeczy. Długo tam jednak nie popracowałam. Mieszkanie na angielskiej wsi, bez samochodu nie było dla mnie, chciałam zamieszkać w Londynie, więc po miesiącu odeszłam i przeprowadziłam się do stolicy. O tym epizodzie możecie przeczytać więcej m.in. w poście Na służbie u czarownicy lub po kliknięciu na słówko "kelnerka" w Etykietach na marginesie. W mieście Paddingtona, dalej z wizją kelnerowania, trafiłam do bistro, również na miesiąc. Tym razem ze względu na okropny stosunek właściciela do zatrudnianych kelnerek. Nawet nie chce mi się pisać o tym miejscu.

Po kilku latach, kiedy już kraju pracowałam ponownie w IT postanowiłam spróbować pracy kelnerki w Polsce. Ta myśl nie dawała mi spokoju odkąd skończyłam studia, więc chciałam sprawdzić czy się uda. W tych czasach większość restauracji i kawiarni zatrudnia studentów żeby obniżyć koszty, więc nie łatwo było coś znaleźć. Ostatecznie właściciel jednej szczecińskiej restauracji postanowił dać mi szansę. Nadal pracowałam na pełen etat w biurze, ale w niektóre popołudnia i niektóre dni weekendowe byłam kelnerką. Taki tryb szybko okazał się zbyt wyczerpujący, brakowało mi czasu na odpoczynek, w końcu nie byłam już dwudziestoletnią studentką. Musiałam zrezygnować po niecałych dwóch miesiącach, mimo, że praca bardzo mi się podobała i czułam się tam jak ryba w wodzie. Gdybym była w stanie zarobić tyle co w biurze, to chętniej zostałabym w tej restauracji na cały etat. Naprawdę bardzo lubię być kelnerką, szczególnie kiedy mam świadomość jak ważna jest porządna obsługa kelnerska dla lokalu. To było świetne doświadczenie. 

Jakiś czas później nadarzyła się okazja i skończyłam roczny kurs florystyki po którym mogę założyć kwiaciarnię. Uwielbiam kwiaty, chciałam umieć je układać i odpowiednio dobierać oraz dowiedzieć się jak przedłużyć ich żywotność. Moja kawiarnia ma być zielonym, pachnącym miejscem dlatego jestem pewna, że wiedza z kursu bardzo mi się przyda. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie kursu pochodzi zdjęcie profilowe do tego bloga. 




Kilka lat do przodu i jestem dzisiaj na polskiej wsi i tak jak pisałam w połowie lutego, to miejsce jakoś dodało mi skrzydeł i pozwoliło dostrzec nowe możliwości. Dodatkowo inaczej spojrzałam na finanse, mój strach się radykalnie zmniejszył. Przy ogromnych wydatkach jakie poszły na remont domu, przestałam się bać takich inwestycji. Po pierwsze oswoiłam się z większymi kwotami a po drugie wiem, że razem jest zdecydowanie łatwiej i sobie poradzimy. Znalazłam w okolicy całkiem sensowną lokalizację z dużym potencjał. Teraz wystarczy tylko zebrać kapitał. Wszystko idzie w dobrym kierunku, a puzzle zaczynają się układać.

Obecnie Mąż tworzy logo naszkicowane przeze mnie na kartce. Jak tylko będzie gotowe połączę je z nazwą (cierpliwie czekającą na użycie przez ostatnie 20 lat) i będzie można utworzyć stronę internetową, tym samym zasiać ziarno w świadomości przyszłych gości. 

Patrząc na to wszystko, te minione lata różnych przystanków, stwierdzam, że może powoli, ale jednak stale zmierzam do celu. Podejrzewam, że nawet jeśli po drodze wydawało mi się, że zbaczam ze szlaku, to był to właśnie odpowiedni kierunek, którym miałam podążać. 

Cytując na koniec Steve'a Jobsa: "Nie możesz połączyć kropek patrząc do przodu; możesz je połączyć patrząc wstecz. Musisz więc uwierzyć, że kropki w jakiś sposób się połączą w Twojej przyszłości."  Tak mówił o swoich doświadczeniach zdobytych w różnych, z pozoru niepowiązanych ze sobą, dziedzinach. (M.in. zapisał się na zajęcia z kaligrafii aby po latach odkryć, że wiedza, którą zdobył była bardzo przydatna do tworzenia pierwszych produktów Apple.) Czytając lata temu jego biografię, liczyłam, że kiedyś zobaczę połączenie. Dzisiaj jest właśnie ten moment gdy widzę moje życiowe kropki i łączę ję jak dawniej obrazek w gazecie. Jest to naprawdę przyjemne uczucie, gdy dostrzegasz że wszystko nabiera sensu a doświadczenia nie były takie przypadkowe jakie się wydawały. Wierzę, że podświadomość zawsze nas pcha do przodu i pracuje nad urzeczywistnieniem tego, w co kiedyś mocno uwierzyliśmy. Tylko my sami się blokujemy przez nasze krytykanctwo i strachy. Tak jak napisałam na wstępie, kontroluj swoje negatywne myśli i szybko je wykreślaj, życie od razu nabierze wyraźniejszych kolorów. 





środa, 20 marca 2024

Powiew egzotyki i przepis na pyszny deser.

W styczniu po corocznym wyjeździe z koleżankami, rozochocona opowieściami o morsowaniu coś mnie tknęło i w czasie spaceru nad jezioro, usiadłam na pomoście, ściągnęłam buty, skarpetki i zanurzyłam stopy w lodowatej wodzie. Nie trwało to zapewne dłużej niż 10-15 sekund. Słońce pięknie świeciło, grzało mocno, bardzo przyjemne doświadczenie.  Na drugi dzień powtórzyłam akcję, tyle tylko, że słońca już nie było, pomost był mokry a w powietrzu wisiała zimna mgła. Cały dzień nie mogłam się rozgrzać a kolejnego byłam już przeziębiona. Nie piszę tego, żeby kogokolwiek zniechęcać do morsowania lub moczenia stóp w jeziorze a po to, by wprowadzić was do opowieści o marzeniach. Nie miałam apetytu a jedynie zachciało mi się mango. Wysłałam Męża do sklepu i w ten sposób powstał deser, do którego wrócę na koniec.

Smak na mango trwa do dziś mimo, więc szkoda, sezon na te owoce już się kończy. Jedząc mój deser zażartowałam, że to jedyny powiew egzotyki jaki ostatnio mam w życiu. Już od dobrych paru lat nie byłam na egzotycznych wakacjach poza Europą a poza Polską przez ostatnie cztery lata zaledwie trzy razy. Z jednej strony bardzo mi brakuje dłuższych wypraw a z drugiej myślę sobie, że już dużo się napodróżowałam i teraz uwagę skupiam na czymś innym. Jednak Wanderlust, czyli nieodparta potrzeba podróżowania, jest silniejsze niż racjonalne myślenie i bieżące cele. Z tego względu, w chwilach słabości, rzucam Mężowi pomysły typu "spakujmy się i pomieszkajmy parę miesięcy w Hiszpanii" albo "Polećmy na urlop do Kazachstanu". Mąż wtedy przypomina, że na razie mamy inne priorytety a ja stopuję swoje podróżnicze wizje do następnego razu, w którym przemówi przeze mnie głos Wanderlust.

Osoby, które znają mnie trochę bliżej, wiedzą bardzo dobrze, że nie potrafię usiedzieć w miejscu. Odkąd byłam dzieckiem uwielbiałam wyjeżdżać. Zawsze pierwsza wyrywałam się do wyjazdu, zwłaszcza jeśli w grę wchodziła podróż pociągam. "Za moich czasów", haha, dzieci nie latały samolotami, bo ich rodzice nie latali samolotami, nie było rajanerów i lotów za kilka złotych. Moja dziewięćdziesięcioletnia babcia, powiedziała kilka lat temu "ja jeszcze nie leciałam samolotem"  i może już nie będzie miała sposobności. A ja patrzę na niemowlaki w samolocie i myślę, że pierwszy raz leciałam dopiero w wieku dwudziestu lat a kolejny już po studiach. Całkowita zmiana sposobu życia i możliwości zaledwie w ciągu kilku dekad. W każdym razie, mimo tak późnego (w moim odczuciu) debiutu szybko zdążyłam nadrobić i rozpocząć realizację  podróżniczych marzeń.

Cytryny w Cinque Terre
Cytryny dojrzewające pod włoskim niebem w Cinque Terre 

W dzieciństwie całkiem nieświadomie wyznaczyłam sobie dwa miejsca, które w przyszłości musiałam zobaczyć, był to Nowy Jork i dżungla. Do Nowego Jorku chciałam lecieć ze względu na magię tego miasta pokazywaną w filmach. Chciałam zasmakować Wielkiego Jabłka i sprawdzić jak ta słynna metropolia wygląda w rzeczywistości. W piątej klasie, w podręczniku do angielskiego, zafascynowała mnie czytanka o lasach deszczowych. Wyobraziłam sobie ogromne krople tropikalnego deszczu padającego na twarz i ta wizja mocno zakorzeniła mi się w głowie. Pomyślałam, że musi być wspaniale poczuć taki deszcz na własnej skórze, poczuć zapach amazońskiej dżungli. Za dużo o tym nie myślałam, po prostu wiedziałam, że pewnego dnia tam pojadę. 

Pokończyłam wszystkie szkoły, zaczęłam pracę i odtąd wszystkie pieniądze odkładałam na wyjazdy. Nie oglądałam się na znajomych, którzy sceptycznie podchodzili do moich planów i nie wierzyli, że mi się uda. (Większość ludzi dużo mówi a rzadko kiedy cokolwiek realizuje, więc pewnie zakładali, że ze mną będzie podobnie). Maruderzy mówili, że też by chcieli podróżować, ale nie mają pieniędzy, śmiałam się na to, ponieważ jeśli coś jest twoją pasją i priorytetem to zawsze znajdą się na to pieniądze, kwestia wyborów. Mocno trzymałam się planu oszczędnościowo-zarobkowego i najpierw zrealizowałam marzenie o dżungli. Poprosiłam w pracy o bezpłatny urlop i go dostałam! Dzięki temu cztery miesiące spędziłam podróżując po Ameryce Południowej i m.in. przekonałam się jak pachnie las deszczowy. Półtora roku później spełniłam sen o Nowym Jorku. Wylądowałam tam akurat w dziesiątą rocznicę zamachu na World Trade Centre i przez miesiąc szlajałam się ulicami wciągającego Wielkiego Jabłka.

Nie chodzi tu o przechwałki tylko o pokazanie, że jeśli się w coś wierzy i nie dopuszcza myśli o porażce to można tak wiele osiągnąć. Dobrze, że o tym piszę, bo z biegiem lat nawet mi to umknęło. Po tych doświadczeniach nie byłam już tą samą osobą. Nagle zrozumiałam, że świat jest na wyciągnięcie ręki. Poczułam, że skoro udało mi się zrealizować takie dwa ogromne marzenia w dosyć prosty sposób to właściwie mogę iść po wszystko, nie tylko w kwestii zwiedzania świata. 

Odkrywałam różne miejsca i trwało to moje intensywne podróżowanie przez kolejne lata, aż do czasu, w którym wszystkich nas uziemili czyli do 2020. W pandemii postanowiłam nie brać udziału w cyrku testowo-paszportowym i siedziałam w domu a raczej w kraju, bo w domu za długo wysiedzieć nie umiem. Mniej więcej w tym samym momencie poznałam Męża. Razem zdecydowanie łatwiej było przetrwać tę podróżniczą posuchę, odkrywaliśmy siebie i Polskę. co było i nadal jest wspaniałym doświadczeniem. W wyniku tych podbojów wylądowaliśmy na wsi, ale o tym dokładniej w innym poście.

O podróżach mogłabym pisać i mówić non stop, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma potrzebę ciągłego jeżdżenia. Przyznaję, niezmiennie mnie to zadziwia. Jeśli potrzebujecie porady na temat wyjazdu na drugi koniec świata lub choćby nad nasze polskie morze, służę pomocą. Myślę, że za jakiś czas wrócę do wątku podróżniczego aby opowiedzieć wam o moim pierwszym biznesie rozpoczętym na koniec pobytu w Londynie. 

Tymczasem, jak wspomniałam na początku, podzielę się z wami przepisem na pyszny i zdrowy deser z powiewem egzotyki:

Składniki 
1 dojrzałe mango, 
1 dojrzały banan
2-3 czubate łyżki stołowe mascarpone
2-3 łyżki stołowe jogurtu naturalnego bez cukru lub śmietany 18% 

Przygotowanie
Wszystkie składniki wrzucić do blendera i zmiksować na jednolitą gładką masę. Wlać do miseczek i zjeść. Deser jest bardzo sycący, spokojnie może zastąpić kolację albo śniadanie.

Warianty
Czasami dorzucam orzechy laskowe i wtedy blenduję je na samym początku a później dodaję inne składniki. Na sam koniec już po nałożeniu można dodać borówki lub inne owoce leśne. Ostatnio zmiksowałam też kilka suszonych daktyli i fig - wyszło bardzo słodkie, pyszne.

Ps. O spełnianiu marzeń pisałam też między innymi w poście "A Ty o czym marzysz?" Zapraszam do czytania, marzenia i stawiania sobie coraz to nowych celów do zrealizowania. Wszystko w waszej mocy!


środa, 13 marca 2024

Wnętrza magazynów lub bądź swoją bohaterką.

Od paru lat nie kupuję magazynów dla kobiet, co roku jest w nich to samo i szkoda na nie pieniędzy. Po lecie porady w stylu "jak zadbać o przesuszone słońcem włosy", zimą piszą, gdzie znaleźć idealne prezenty lub co dobrego ugotować na święta, wiosna to oczywiście czas na gubienie kilogramów po zimie i rewolucje w szafie a latem wchodzą najmodniejsze bikini i najlepsze kremy z filtrem. Między tymi poradami wplecione są wywiady z ludźmi "sukcesu" i tak powstaje magazyn, który w sumie niczego w życiu nie zmienia. Zdecydowanie wolę przeczytać nawet gorszej jakości książkę, pobudzić wyobraźnię i poćwiczyć skupianie się na jednej czynności. W lutym chciałam zrobić nową mapę marzeń, więc potrzebowałam sporo obrazków. A skąd wziąć obrazki, jeśli nie z gazet właśnie. Mapa wisi już nad moim biurkiem, a ja zostałam ze stosem czasopism i otwieram szeroko oczy w niedowierzaniu jakie tematy są obecnie na topie.

Pomyślałam, że miniony Dzień Kobiet to dobra okazja, żeby o tym napisać. To święto kojarzy mi się z kobiecością, z docenieniem tego jakie jesteśmy wspaniałe i wyjątkowe. jakie pokłady miłości i troski mamy w sobie, jak z niczego umiemy wyczarować ciepło, zupę i dobrą atmosferę. Kobiety, tak jak mężczyźni, to piękne istoty, szkoda tylko, że w dzisiejszym świecie wszystko jest przedstawione na opak. 

Całe piękno kobiecości zatraca się we współczesnym propagandowym przekazie z mediów i politycznej nagonce. Podkreśla się w artykułach to jakie kobiety są biedne i uciśnione, gorzej traktowane i niesprawiedliwie oceniane. Nie znam osobiście kobiet, które są uciśnione i mają nieszczęśliwe życie dlatego, że są kobietami. A Wy? Jeśli są niezadowolone to mają pełną moc, aby to zmienić, w końcu sami sterujemy naszym życiem. Tymczasem mam wrażenie, że namawia się kobiety do walki, do wystawienia pazurów i atakowaniu każdego faceta jak popadnie. Zbrój się i idź na wojnę ze swoim największym wrogiem, mężczyzną, sprawcą wszystkiego co złe na tym świecie.

Pisze się o rozwodach, zdradach, związkach otwartych, zachęca do szukania kochanków tak jakby budowanie trwałej i wartościowej relacji wyszło z mody. Po co się wysilać, dawać coś z siebie, tworzyć coś ważnego z drugą osobą. Może niektórzy zdziwią się o czym ja w ogóle piszę. Zachęcam do sprawdzenia kilku przypadkowych artykułów w popularnych serwisach lub obejrzenia pierwszego lepszego programu czy serialu. Kto ostatnio widział pozytywne historie opisujące szczęśliwe związki i zadowolone z życia, spełnione kobiety? To nie jest tak, że takich par i kobiet nagle nie ma, po prostu się tego nie promuje. 

Mówi się, że my też możemy zostać super bohaterkami, Adasia Niezgódkę zastępuje się Adą, bo przecież główna rola obsadzona przez chłopca jest niezgodna z aktualnym trendem, w którym na każdym kroku tworzone są silne role kobiece/dziewczęce. Rozumiem, że jest to sposób na pokazywanie dziewczynkom, że one też mogą być pełne supermocy, podbijać i zbawiać świat. Jednak osobiście nie wydaje mi się, że to najlepszy dobór strategii, ponieważ zamiast skupiać się na naszych mocnych stronach wysyła przekaz, że mamy być identyczne jak chłopaki. Przecież kobiety już mają supermoce i tak samo jak mężczyźni mogą wszystko. Jedynie ich rodzaj jest inny i sposób zdobywania świata nie taki sam jak u męskich bohaterów. Czemu nie podkreśla się tych wszystkich pięknych cech jakie mają kobiety?  Nie musimy być identyczne jak mężczyźni, dokonywać tego co oni, wojować i popisywać się mięśniami i siłą. Zarówno my, jak i oni jesteśmy wspaniali w tej odrębności, wystarczający z umiejętnościami i predyspozycjami jakie mamy. Nic nie musimy udowadniać. 

Czy nie może już być łagodnych, niewalecznych kobiet, które czują się wspaniale w swojej skórze i są w pełni świadome swoich słabych i mocnych stron? Czy wszystkie musimy być wściekłe, wojownicze, pasywno-agresywne i wrogo nastawione do drugiej płci? Czy wszystkie na siłę mamy udowadniać, że możemy dokonać dokładnie tego samego co mężczyzna? Wydaje mi się, że obecne przedstawianie kobiet przez media może prowadzić do frustracji i zagubienia. Coraz częściej stajemy się Zosią Samosią, gdyż niemodne jest przyznawanie się do słabości. Nie prosimy o pomoc, kiedy jej potrzebujemy, chcemy być silne, aktywne w każdej dziedzinie, idealne w każdej z ról. Zapętlamy się w kozi róg, poświęcamy zdrowie, zapominając o odpoczynku i o nas samych.

Nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie, czy w tej nagonce płynącej z propagandowej tuby jesteśmy jeszcze w stanie odnaleźć siebie? Taką prawdziwą, spójną ze swoimi przekonaniami siebie. Czy jesteśmy w stanie odróżnić swoje potrzeby i marzenia, od tych narzuconych przez media, społeczeństwo, politykę?  

Och! dużo tych znaków zapytania! To bardzo obszerny temat, którego wyczerpać w paru akapitat się nie da. Chciałam podzielić się moimi spostrzeżeniami i zachęcić do przyjrzenia się sobie. Zaprosić do poświęcenia czasu na weryfikację swoich prawdziwych wartości, zajrzeć w głąb siebie i sprawdzić co jest naszym przekonaniem, a co zaczerpnęłyśmy z głosów płynących z mediów. To apel, głównie do młodych dziewczyn, bo pewnie one są najbardziej podatne na wpływy z zewnątrz. Zakładam, że mając ponad czterdzieści, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat znamy już siebie i nie dajemy sobą manipulować, chociaż takie zatrzymanie się i krytyczne spojrzenie na to co do nas płynie jest przydatne w każdym wieku. Tego dystansu do hałasów społeczeństwa i krytycznego spojrzenia powinno się uczyć dziewczynki.

W dzisiejszych czasach odwaga bycia sobą jest największym bohaterstwem. Bądźmy więc bohaterkami i zacznijmy tworzyć nasz własny świat zgodny ze swoim wnętrzem a nie wnętrzami magazynów. 






wtorek, 27 lutego 2024

O brakach i dostatkach

Gdy zamieszkaliśmy na wsi często znajomi pytali czy nie brakuje mi miasta. Właściwie nadal czasami pytają, bo pewnie nie są w stanie wyobrazić sobie takiej drastycznej zmiany jakiej dokonaliśmy. Mało kto w młodym wieku zostawia poukładane i komfortowe życie miejskie i przenosi się na wieś do bardzo starego domu, który wymaga generalnego remontu. Robią tak pewnie tylko szaleńcy albo wizjonerzy. 

Mąż jest zdecydowanie wizjonerem i oglądając ten dom z poprzedniej epoki zobaczył coś więcej niż budynek z dachem do wymiany, rozpadającą się stodołą i zaniedbanym podwórkiem. Zobaczył miejsce z potencjałem a ja po prostu mu zaufałam i razem zaczęliśmy realizować tę wizję. Początki nie były łatwe, potrzebowałam kilku tygodni, żeby przyzwyczaić się do myśli, że przez kolejne lata będziemy tu mieszkać. Może niektórzy pamiętają jeszcze jak mówiłam, że z mężczyzną, którego pokocham wyjadę nawet na Alaskę jeśli będzie trzeba. Na szczęście Mąż nie lubi zimna i ciężko znosi minusowe temperatury, więc takie poświęcenie nie było konieczne. Mieszkamy w Polsce chociaż zaliczyliśmy tu swój Przystanek Alaska. Poprzedniej zimy, konkretnie w połowie listopada, kiedy przyszły pierwsze mrozy, rozpoczęliśmy wymianę dachu i okien, ocieplanie ścian, wzmacnianie fundamentów. Szczękaliśmy zębami przez parę miesięcy, było lodowato a nie mieliśmy centralnego ogrzewania ani nawet porządnego piecyka. Dobrze się zahartowaliśmy, nie tylko na ciele ale również na duchu! 

Wracając do pytania, miasta jako tako mi nie brakuje. Nie brakuje mi zakorkowanych ulic, spalin, jeżdżenia w kółko, żeby znaleźć miejsce parkingowe no i opłat za parking. Przede wszystkim nie brakuje sąsiadów trzaskających drzwiami i stukających obcasami. Uwielbiam to, że nie mieszkamy już w bloku, w którym było słychać nawet smsy przychodzące do kogoś za ścianą. Uwielbiam ten spokój i ciszę.

Nie ma co udawać, że cokolwiek chcemy jest w zasięgu ręki a wszystko poza hałasem przenieśliśmy na wieś. Moim brakiem numer jeden są kawiarnie. Kocham chodzić do kawiarni, odkrywać te nowo powstałe, rozgościć się w pięknym wnętrzu z kubkiem kawy w ręce i ciastem podanym na ładnym talerzyku. Lubię posiedzieć i poobserwować świat wokół mnie, nie myśleć o niczym, chłonąć atmosferę. Najbliższa kawiarnia oddalona jest o 17km, jednak trudno ją nazwać prawdziwym kawowym przybytkiem bowiem znajduje się przy w kinie. Bez kawiarni, nie ma nawet gdzie spotkać się z koleżankami albo z sąsiadkami (koleżanek na miejscu również brak). Także marzy mi się taka kawiarenka gdzieś w pobliżu.



Drugie na liście braków są pływalnie. Bardzo lubię pływać i dosyć często chodziłam na basen, był czas, kiedy mieszkając w Londynie pływałam kilka razy w tygodniu (ach! jaką miałam wtedy super kondycję i figurę!). W mieście obok jest jeden nieduży basen, całkiem nowy i pachnący, lecz dedykowany głównie pensjonariuszom, bo mieści się przy sanatorium. Nie sprzyja to sportowej rywalizacji i raczej sprawia, że po kilku metrach zaczynam myśleć o saunie i jacuzzi. Żart oczywiście, lecz kto lubi pływać wie zapewne jaka to frajda przepłynąć 50 metrów po torze. 

Ostatnią rozrywką, jakiej najbardziej brakuje mi na wsi jest lodowisko. Moi rodzice wychowali się na wsi i często wspominali, ile czasu spędzali na łyżwach Może dlatego spodziewałam się, że po przeprowadzce będę jeździć na łyżwach częściej niż w mieście i do tego za darmo. Sądziłam, że strażacy wyleją trochę wody na boisko a mróz zrobi swoje. Ciekawe czy to kwestia braku inicjatywy czy może wymogów, o których nie wiem, szkoda natomiast, że dwa sezony łyżwiarskie zostały stracone a nasze łyżwy rdzewieją w kartonie. Tak, Mąż też jeździ! Mało tego, został idealnym kandydatem na męża między innymi dzięki swoim umiejętnościom łyżwiarskim. Ja mogę przenieść się za facetem na Alaskę, jednak pod warunkiem, że ten facet umie jeździć na łyżwach! Wielu przed Mężem nie zdało tego kluczowego testu na super gościa i romantyka w jednym. Bo czy jest coś bardziej romantycznego zimą niż wspólne wieczorne jeżdżenie na łyżwach? I to magiczne uczucie kiedy ten silny mężczyzna trzyma cię za rękę, i widzisz wyłącznie jego policzki wymalowane mrozem na czerwono, szeroki uśmiech i radość w oczach... świat poza nim nie istnieje...





Takie to moje miejskie braki na wsi. Podejrzewam, że każdy mieszczuch miałby własne, w zależności od tego jak lubi spędzać czas. Ja też zapewne dorzuciłabym jeszcze kilka gdybym miała się dalej doszukiwać. Tymczasem obok miejskich braków mamy też mnóstwo wiejskich dostatków, na których wolę się skupić. 

Teraz na przykład pierwsze cieplejsze dni dodały nam nowego zapału, więc wznawiamy prace i kontynuujemy tworzenie ogrodu. Do naszego domu należy spory kawałek terenu z leszczynami i starą jabłonią, która daje przepyszne jabłka. Latem zasadziłam trawę na jednym kwadracie, jesienią posadziliśmy ponad sto cebulek wiosennych kwiatów, wczoraj zrobiliśmy prowizoryczne ogrodzenie. Już.za chwilę będzie pięknie! 
Niezależnie od tego czy mieszkasz w mieście czy na wsi, jedna rzecz pozostaje niezmienna: życie zawsze jest pełne dostatków, wystarczy je dostrzec i docenić.

środa, 14 lutego 2024

...10 lat później...

Siedzę w naszym,w połowie wyremontowanym, domu przy ulicy Polnej, domu na wsi. Jest cicho, nie jeżdżą autobusy ani tramwaje, nie jeździ metro, karetki na sygnale i głośne motory, cisza. Jest spokojnie, blisko natury, żurawi, saren, lisów, tuż obok  jezioro, lasy i pola.

W  naszym domu mieszkamy od lipca 2022 roku. Na początku w starej, śmierdzącej części mieszkalnej, a teraz, od lipca 2023, w nowej, pachnącej i świeżej części stworzonej z chlewika. Mieszkamy w luksusowym chlewiku, ja i mój idealny kandydat na męża zwany dalej Mężem. 

Przez 10 ostatnich lat, odkąd przestałam prowadzić tego bloga, życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Mogę śmiało powiedzieć, że nie jestem tą samą osobą, którą byłam zamieszkując w Londynie. Nazbierałam mnóstwo doświadczeń, przerobiłam wiele życiowych lekcji, a przede wszystkim poznałam siebie. Dowiedziałam się kim jestem, kim chcę być, jaką mam wartość. Zaczęłam doceniać jeszcze bardziej to, co dostaję każdego dnia od życia, nauczyłam się kochać i akceptować siebie. Jestem szczęśliwa. Kobieta nie potrzebuje od życia nic innego. Wszystko co napotyka na swej drodze przybliża ją do odkrycia tej najważniejszej prawdy: kluczem do wszystkiego jest miłość do siebie. Przerobienie tego daje wewnętrzny spokój, dojrzałość emocjonalną, dystans do wielu spraw. Uczucie spokoju towarzyszy mi od kilku ostatnich lat i cieszę się, że do niego doszłam.

Rozpoczynając pisanie bloga "Za głosem intuicji czyli droga do spełnienia marzeń" miałam 33 lata, to również był luty, początek mojej angielskiej a później londyńskiej przygody. Dzisiaj mam 43 lata, przetestowałam niejednokrotnie swoją intuicję, spełniłam wiele marzeń. Jestem w zupełnie innym rozdziale życia. Jednak jednego celu nie udało mi się jeszcze osiągnąć. Marzenie, o którym pisałam również 10 lat temu, a które pojawiło się na pierwszym roku studiów, nadal silnie tkwi w moim sercu i chcę je spełnić. Czuję, że teraz, jak nigdy wcześniej, realizacja wydaje się bardzo możliwa . To marzenie  to własna kawiarnia.

Wiele dróg musimy przejść, poznać wielu ludzi, mieszkać w różnych miejscach i próbować różnych rzeczy. Wszystko to składa się na drogę do spełnienia marzeń. Ja chcę podawać pyszną kawę i witać gości w miejscu, które stworzę od podszewki, które będzie ostoją spokoju i przystankiem w podróży.
Będę Wam opisywać jak przebiega ta droga.





niedziela, 20 lipca 2014

Lato w mieście czyli o parkach i znalezionej pracy :)

Ostatnie dziesięć dni chciałam spędzić na intensywnym korzystaniu z bezpłatnych atrakcji Londynu. Londyn to mega drogie miasto, w którym na szczęście jest też mega dużo darmowych rozrywek. Czasami trudno się na coś zdecydować, szczególnie kiedy jest piękna pogoda.

Mając tydzień wolnego chciałoby się zobaczyć wszystko na co do tej pory nie było czasu a jednocześnie pozałatwiać zaległe sprawy. Na początku próbujesz działąć, odhaczać rzeczy z listy, ale czym mniej dni przed tobą, tym bardziej zaczynasz zwalniać. To samo stało się ze mną. Wrzuciłam na luz i nie przejmuję się tym, czy zdążę zobaczyć wszystkie aktualne wystawy lub dokończyć zadania z listy. Po co mrozić się w klimatyzacji kiedy można wygrzewać się w słońcu. Po co się spinać kiedy można obserwować przechodzących obok ludzi, ogrodnika przycinającego róże czy jogina ćwiczącego na trawie. Relaks.

Pewnie domyślacie się czemu mogę pozwolić sobie na nicnierobienie. A, zaraz ktoś powie "przecież ona nic nie robi od pół roku a jeszcze relaksu jej się zachciewa". Otóż wbrew pozorom szukanie pracy to też praca, i to jeszcze bardziej męcząca. Koniec z szukaniem! Tak! W końcu znalazłam pracę jaką chciałam. W samym centrum, w standardowych godzinach, dobrze płatną - nawet o jedną trzecią lepiej niż w tej przed wyjazdem. Bez celów sprzedażowych, dzwonienia, spinki żeby zgarnąć bonus do podstawowej pensji. Żyć nie umierać :) Czuję, że znowu zostanę wrzucona na głęboką wodę. W skrócie: nie tylko będę odpowiadać za prawidłowy przebieg zmian jakich klienci chcą dokonać w systemie, ale też za to aby kilku bezpośrednich doradców wykonywało swoją pracę zgodnie z warunkami kontraktów. Dobrze, że umiem pływać i nie boję się wody ;). Na pewno nie będzie mi się nudzić i o to chodzi. Trochę stresu przede mną, ale też dużo stymulacji dla mózgu. Podwójnej stymulacji - po angielsku i po niemiecku. Jawohl.

Wracając do lata w mieście. Parę dni temu przekonaliśmy się jaką rewelacją są rowery miejskie. Wystarczy karta płatnicza, na niej dwa funty i przez dwadzieścia cztery godziny masz do dyspozycji rowery w całym centralnym Londynie. Wypożyczasz rower na trzydzieści minut. Po tym czasie parkujesz go w dowolnej stacji a jeśli chcesz jechać dalej, czekasz pięć minut i drukujesz kod na kolejny odcinek. Cały tydzień kosztuje dziesięć funtów. Uważam, że latem jest to fantastyczna alternatywa dla komunikacji miejskiej, szybkie i przyjemne przemieszczanie się za grosze.

Jednym z uroków Londynu jest ilość parków. Gdziekolwiek jesteś z łatwością znajdziesz chociaż niewielki skrawek zieleni, może poza City. Te w ścisłym centrum np. Soho Square czy Saint James's Square przypominają mi nowojorskie skwery. Mają tę samą atmosferę. Zapracowani ludzie, wdychający przessane przez klimatyzację powietrze i zamknięci w szklanych biurowych puszkach instynktownie ciągną do drzew i trawy. Tęsknią za przyrodą i spokojem. Siadają wśród innych rozpędzonych, wyciągają swój lunch i próbują oderwać się na chwilę od zadań. Niektórym nawet się udaje.

Bardziej paryski, elegancki klimat można znaleźć w większych parkach. Więcej przestrzeni, więcej luzu. Bliżej do rozleniwienia niż pośpiechu. Ogromny kompleks, zaczynający się kilkaset metrów od Trafalgar Square, tworzą trzy spaniałe parki: St James's Park, Green Park oraz połączony w jedno Hyde Park z Kensington Gardens. Ten ostatni graniczy z Kensington- najbogatszą dzielnicą Londynu z Kensington Palace Garden, ulicą zwaną rzędem bilionerów, przy której domy są najdroższe w całej Anglii. Warto się przejść aby zobaczyć przepiękne posiadłości i luksusowe samochody. Przepych widać też w pobliskim Holland Park, wszystko przemyślane i ułożone jak w pudełeczku. Pachnące róże, dzikie, prawie leśne zakątki, pawie i uroczy pałacyk na środku. Bosko! J. przeprowadził się niedawno w te okolice stąd odkrycia nowych miejsc.



Może pamiętacie, że na początku mojej londyńskiej przygody mieszkałam kilka metrów od Burgess Park. Byłam zafascynowana nowoczesną aranżacją i pomysłami na ciągle zmieniające się kwietniki. Podobały mi się świeżo nasadzone polne kwiaty, młode drzewa, staw oraz lekkość i poczucie nieograniczonej przestrzeni. Nie często można spotkać nowe parki w czasach kiedy każdy metr idzie pod budowę biur czy mieszkań. Na ten moment najbliżej mam do Ruskin Park, lubię tam biegać i ćwiczyć swoje instagramowe fotki.

Jeszcze bardziej na południe znajdziecie Dulwich Park słynny z różnokolorowej okazałej kolekcji rododendronów.

Każdy z tych parków ma coś wyjątkowego. Jeśli lubicie przyrodę, kochacie kwiaty lub po prostu chcecie odspanąć od hałasu i spalin warto skierować się w stronę najbliższej zielonej plamy na planie miasta. Oczywiście lato w mieście to nie tylko parki. Mam zamiar przybliżyć też inne miejsca. Mam nadzieję, że mi się uda.

A tymczasem biorę rower i jadę do ogromnych królewskich ogrodów botanicznych, Kew Gardens. Za wejście trzeba zapłacić piętnaście funtów, ale park ma mnóstwo atrakcji takich jak palmiarnia, pałac królewski, ścieżka nad drzewami.Jeden dzień to za mało aby zobaczyć całość dlatego polecam wykupić roczne członkostwo, które zwraca się po dwóch wizytach z osobą towarzyszącą. Moje wygasa w październiku, więc trzeba korzystać póki trwa ;)




środa, 2 lipca 2014

Szukajcie a znajdziecie ;) - linki do firm rekruterskich

Krótki post dla wszystkich, którzy szukają lub mają zamiar szukać pracy w Londynie. Mam nadzieję, że okaże się pomocny.
Strony które mają największą liczbę ofert i zbierają ogłoszenia z mniejszych firm rekrutacyjnych to:

http://www.reed.co.uk/

http://www.indeed.co.uk/

http://www.cv-library.co.uk/

http://www.jobsite.co.uk/

http://www.fish4.co.uk/

http://www.monster.co.uk

http://www.cityjobs.com/jobs/london

https://www.totaljobs.com/

http://www.londonjobs.co.uk

I te bardziej wyspecjalizowane:

finanse:
http://www.orgtel.com/en/
http://www.castuk.com/

sekretarki, asystentki:
http://jobs.personneltoday.com/
http://www.secsinthecity.co.uk/

językowe:
http://www.toplanguagejobs.co.uk/
http://www.languagematters.co.uk/

luksusowe sklepy:
https://www.eliteassociates.co.uk/ 
http://www.retailchoice.com/
http://www.resourcesolutions.com/

restauracje, hotele:
http://www.caterer.com/

Powodzenia!! :D

Ps. Profil na https://www.linkedin.com to sprawa obowiązkowa. I taka rada z różnych źródeł, nigdy nie pisz pod swoim nazwiskiem, że szukasz pracy albo nowych możliwości. Wpisz swoją aktualną albo ostatnią rolę a najlepiej taką, którą chcesz wykonywać.

Ps. Polecam też do poczytania i być może znalezienia dodatkowych wskazówek : http://www.careerealism.com/